Drodzy siostrzeńcy Gobo ...

jeśli znaleźliście się na tym blogu oznacza to, że jesteście osobami nadzwyczaj ciekawskimi i wścibskimi. Dodatkowo nie macie co robić w pracy i w domu tylko czytać blogi ...
A tak już na poważnie to wręcz przeciwnie.


sobota, 23 stycznia 2010

Inca ¨"horror" trail






"Uhuhuhu" pomyslalem sobie po 15 minutach drogi, pierwszego dnia czterodniowego trekkingu. W zasadzie to pomyslalem sobie zupelnie co innego, ale "uhuhuhu" oddaje w pelni to co rownie dobrze moznaby wyrazic slowami mniej cenzuralnymi. W ramach realizacji maksymy "Raz sie zyje, podpalmy polac lasu" postanowilem chyba zawstydzic Turbodynomena i dodatkowo wzialem sobie niewyobrazalnie wielkie (to bylo chyba miliard ton tak jak teraz sobie wspominam) obciazenie, ktore jak sie okazalo juz pierwszego dnia probowalo z kolei zawstydzic mnie. Ale po kolei. Juz wyruszajac moje oczekiwania w stosunku do tej pieszej wedrowki byly dosyc wysokie. Po pierwsze bylem zdeterminowany ostatecznie odkryc tajemnice kawy zbozowej Inki, ktora byla moim koszmarem z dziecinstwa. Jakze zdumiony bylem pod koniec tego trekingu kiedy okazalo sie, ze mimo ewidentnego nawiazania nazwa - o tajemnicy kawy Inki (i w ogole zadnej kawy) mowy nie bylo. Byc moze to znacznie ograniczona do zwrotu - "la serweza porfawor" - znajomosc jezyka sprawila, ze tajemnicza kawa zbozowa dalej pozostaje owiana mgla tajemnicy. Ale dopuszczam rowniez mozliwosc, ze podstepni peruwianczycy specjalnie postanowili po raz kolejny naciagnac nas na wysokie koszty obiecujac gruszki na wierzbie. Chociaz wedlug mnie powinni gdzies umieszczac informacje po polsku, ze zamierzaja polskiego turyste wprowadzic w blad i nie o tym czego sie spodziewa bedzie mowa. W zasadzie to powinni nazwac ta wedrowke "ruinas trail" lub cos w tym guscie to czlowiek nie bylby tak rozczarwoawny. W zamian (zamiast tajmenicy Inki) zaserwowali nam widoki ruin (gdzie im do naszego Malborka), ktore rzekomo to ruiny zostaly wzniesione "jakistam" czas temu. Ale w sumie kogo to obchodzi. Oto kilka moich wlasnych uwag do wspomnianej wyzej wyprawy.
Poczatki byly koszmarne.
Po pierwsze wiec, juz po umieszczeniu nas w autobusie, okazalo sie ze do komfortu aromoterapeutycznego tej wyprawie bedzie daleko. Won zgnilego ziemniaka pomieszana z zapoconym rolnikiem (nie pytajcie skad wiem) towarzyszyla nam w zasadzie od samego poczatku, az do samego konca wyprawy. Jak sie okazalo pozniej won ta byla produkowana przez miejscowa ludnosc, ktora byc moze chcac przed ta wonia uciec, biegla po skalistych zboczach gor, jakby sam diabel utytlany w "samiwiecieczym" ich gonil. Jakby tego bylo im malo na plecach umieszczali sobie rozne przedmioty, takie jak kuchenki badz namioty (do dzis zastanawiam sie po co im tyle namiotow bylo - spokojnie zmiesciliby sie w jednym). Ow specyficzny zapach mial, jak sie pozniej okazalo, jeszcze jednak dodatkowa funkcje. Nie trzeba bylo sie odwracac na szlaku, zeby wiedziec ze ow miejscowy autochton, pedzony checia ucieczki przed wlasnym zapachem, biegnie z gory (lub pod) na zlamanie karku i droge trzeba mu ustapic. Stosowanie tego skrotu myslowego niestety przestalo sie sprawdzac trzeciego dnia, kiedy wyczuwajac ow won  skrzyzowania "wiadomoczego" z "wiadomoczym" zszedlem pokornie z drogi aby zrobic spieszacej sie ludnosci miejscowej miejsce po czym okazalo sie, ze na szalku jestem sam. Wprawilo mnie to w duze zdziwienie, ale kiedy stalo sie tak po raz kolejny natychmiast znalazlem wytlumaczenie. Oczywistym jest ze podczas mijania miejscowi potomkowie kawy Inki, ocierali sie o mnie swoja odzieza, pozostawiajac na niej ten nieprzyjemny zapach (o dziwo byl on rowniez w miejscach na obcierki niedostepnych takich jak podkoszlka - widocznie przychodzili w nocy i podkradali koszulki turystom zeby otrzec sie z potu).
Po drugie: plecak , ktory jak sie pozniej okazalo podstepnie chyba drugi autor bloga wypakowal mi swoimi rzeczami takim jak "bardzociezki¨" spiwor okazal sie nielada utrapieniem. Znaczy sie pierwszego dnia. Drugiego dnia postanowilem (w ramach wielkopanskiego gestu), dac ow plecakdo poniesienia ww gorskim pedziwiatrom, zeby sami przekonali sie ze to nie tak latwo taki plecak dzwigac. Niestety po raz kolejny okazalo sie ze niewdziecznosc ludzka nie zna granic i nie dosc ze chcialem podzielc sie swoimi wrazeniami z miejscowa ludnoscia to jeszcze musialem im za to slono "posolic". Jak sie pozniej okazalo sprytni i przebiegli peruwianczycy tak sobie poprzestawiali system nosny w plecaku, ze niesienie go okazlo sie pewnie dla nich przyjemnoscia. Przypadek ten jednak wykorzystalem do swoich celow i juz trzeciego dnia sam (uprzednio wykorzystujac zapewne przypadkowe przestawienie systemu nosnego przez peruwianskiego spryciarza) plecak nioslem nadziwic sie nie mogac jakie to sprytne ustrojstwo.

Generalnie sam widok ostatnich ruin zwanych Maczu Pi(k)czu nie spelnil moich oczekiwan. Poniewaz wyprawa kosztowala "wczasydoegiptu z okladem" moim zamierzeniem bylo:
1. odkrycie wsponianej tajemnicy kawy zbozowej
2. zrobienie zdjecia ruin MP w sloncu
3. zrobienie zdjecia ruin MP w deszczu
4. zrobienie zdjecia ruin MP we mgle
5. tecza nad MP

niestety nie wszystkie punkty zostaly zrealizowane, a cwani (oczywiscie peruwianscy) organizatorzy ani mysleli oddac polowy kosztow za niezrealizowane marzenia polskiego turysty. Bardzo brzydko z ich strony.

ps.tak jak sobie teraz mysle to Malbork ma jeszcze jedna przewage nad MP. z nazwa MP kawal"po Malborku" zupelnie traci sens. I tym optymistycznym akcentem. Polska gora itd...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz