Drodzy siostrzeńcy Gobo ...

jeśli znaleźliście się na tym blogu oznacza to, że jesteście osobami nadzwyczaj ciekawskimi i wścibskimi. Dodatkowo nie macie co robić w pracy i w domu tylko czytać blogi ...
A tak już na poważnie to wręcz przeciwnie.


środa, 7 kwietnia 2010

Ostatni Everest w Kathmandu

Dni spedzone na lonie natury definitywnie przeszly do przeszlosci a
turbus czy tego chcielismy czy nie podczas siedmiogodzinnej trasy
nieustannie zblizal sie do Kathmandu. Ostatnie dwa dni podrozy: plan
ktory szybko powstal w naszych glowach zakladal jak najdluzsze
wygrzanie sie w sloncu na dachu naszego hotelu. Jak pomyslelismy tak
zrobilismy a zimny Everest dodatkowo umilil nam te chwile. Znalezlismy
rowniez czas na poszwedanie sie po miescie i szybkie zakupy- mimo
sprzeciwu Drugiego Autora Bloga wraz z nami do Polski jedzie sliczna
tanka:) Wieczorem natomiast spotkalismy sie na kolacji z Bhola i
Sancha i oczywiscie Dal Bathem w roli glownej (jedynie Marcin wylamal
sie z Dal Bathowego towarzystwa). Sancha pochlona taka porcje ryzu ze
ja do tej pory nie moge wyjsc z podziwu a dowcipom na ten temat nie
bylo konca:) na szczescie przez te kilka dni spedzonych z nami zdazyl
sie przyzwyczaic do naszych zartow i zlosliwosci i nawet zaczal
odwdzieczac sie tym samym a poczciwy Bhola tylko krecil glowa z
niedowierzaniem. Bholi natomiast naleza sie slowa uznania i pochwaly
poniewaz to najbardziej opiekunczy, serdeczny i przyjacielski
wlasciciel biura turystycznego jakiego w zyciu spotkalam, jego
skromnosc i grzecznosc w stosunku do ludzi jest wrecz dzis
niespotykana... Ostatniego dnia zostalismy obdarowani przez niego
prezentami, odwiezieni na lotnisko a na naszych szyjach zawisly
specjalne chusty jako talizmany na szczesliwa podroz i powrot do
domu:) Z takiego miejsca, od takich ludzi az zal jest wyjezdzac wiec
na pewno do Nepalu jeszcze wrocimy... Teraz natomiast czeka nas nocka
na lotnisku w Delhi (tym razem zajelismy strategiczne pozycje na
lezankach z dala od glosnikow), jutro przesiadka w Helsinkach i w
koncu ladowanie w Warszawie a jak juz wyladujemy to przyjdzie czas na
planowanie kolejnej wyprawy... moze Kuba, moze Japonia, Hawaje,
Afryka... tyle ciagle jest do zobaczenia- tylko urlopu brak;)

wtorek, 6 kwietnia 2010

Odleglosc to sprawa umowna...

Nadszedl piaty dzien wedrowki, szesc godzin marszu z czego jedna
godzina drogi w dol i piec godzin drogi pod gore. Nogi juz niezle daja
o sobie znac, mnie bola uda Marcina bola lydki ale co zrobic - trzeba
isc. Pozostale ekipy opuscily nasz szlak wracajac do Pokhary wiec
nawet nie ma sie do kogo pozalic na ciezki los;) W dodatku gory
calkowicie zaslonila mgla... Jedyne co nas pchalo dalej to obietnica
odpoczynku w goracych zrodlach:) Znow wiec maszerowalismy w ostrym
sloncu po nieoslonietym terenie, tym razem zabudowan nie bylo prawie
wcale wiec odpoczywalismy pod drzewami przysiadajac na kamieniach i
popijajac niesiona ze soba wode. W koncu ok 15.00 dotarlismy na
miejsce. Wykapalismy sie, zjedlismy obiad i przyszla pora ruszac do
goracych zrodel. Sancha zapewnil nas ze to calkiem niedaleko, jakies
20 min drogi i spokojnie mozemy isc w klapeczkach. Zabralismy wiec
reczniki, stroje kapielowe i ruszylismy... Hmm ruszylismy i szlismy i
szlismy i 20 min minelo juz dawno a goracych zrodel jak nie bylo tak
nie ma, w dodatku droga prowadzila ostro w dol czyli powrot to jakies
40 min wedrowki pod gore... Ja juz bylam gotowa zrezygnowac z tej
przyjemnosci kiedy nagle gdzies w dole ujrzalam trzy baseny tuz nad
rzeka a skoro cel byl juz tak blisko szkoda bylo zawracac. Po
uiszczeniu stosownej oplaty wskoczylismy do basenu wygrzac umeczone
miesnie, wszystkie ekipy ze szlaku zrobily to samo wiec miejsca nie
bylo zbyt duzo ale czy to wazne kiedy czuje sie takie sympatyczne
cieplo i czlowiek w koncu moze sie zrelaksowac... Sancha plawil sie w
tym cieple razem z nami ale po kilku minutach wyszedl zeby pozadnie
umyc sie mydlem pod strumykiem i po 15 min juz na nas kiwal ze jest
gotowy do powrotu:) Droga pod gore faktycznie okazala sie dluga i
meczaca a my doszlismy do wniosku ze pytanie miejscowych o odleglosci
dla nas jest bez sensu bo to co dla nich jest blisko dla nas jest
piekielnie daleko, wszystko to kwestia przyzwyczajenia. Jesli ktos w
dziecinstwie -jak np ludzie z wioski Sanchy- aby dojsc do szkoly,
szesc dni w tygodniu, dwa razy dziennie musi pokonywac dwie godziny
drogi to teraz dla niego 20 min wedrowki (wlasciwie w 20 min to
miejscowi pokonuja te trase, turystom zajmuje to dwa razy wiecej
czasu) to zadna odleglosc...

Z wczesniejszych rozmow z Sancha wywnioskowalismy ze szosty dzien
trekkingu bedzie krotki, latwy i przyjemny a tu nic bardziej mylnego
znow czekalo nas 7-8 godzin lazenia. Na szczescie dla mnie droga w
duzej mierze prowadzila w dol - Marcin woli wchodzenie pod gore
poniewaz wtedy jego calkiem spory plecak nie wybija go z rownowagi.
Tego dnia tak jak i wczesniej przechodzilismy przez male wioski w
ktorych mozna bylo napic sie coli lub piwa wczesniej wniesionego tam
przez tragarzy, spotykalismy dzieci ktore na widok turystow wyciagaly
rece po jakies podarunki, widzielismy pasterzy prowadzacych owce; kozy
lub wielgasne krowy na pastwiska, po prostu codzienne zycie ludzi
mieszkajacych w Nepalu okraszone pieknymi widokami i blogimi odglosami
przyrody:) Nasz ostatni hostel troche nas zaskoczyl "azurowymi"
scianami miedzy pokojami ale przez te trzy miesiace zdarzylismy
przywyknac do roznych warunkow noclegowych i sanitarnych wiec nie bylo
powodu do narzekan. W dodatku kolejnego dnia jedynie trzy godziny
marszu dzielily nas od lenistwa w Pokharze:) Niestety na sam koniec
drogi Drogi Autor Bloga splatal nam figla i sie rozchorowal wiec
zamiast malego pijanstwa w ramach uczczenia zakonczenia trekkingu do
kolacji serwowany byl hot lemon...

niedziela, 4 kwietnia 2010

Holenderskie rozmowki

Czwarty dzien naszej wedrowki okazal sie byc najprzyjemniejszym dniem
z calej wyprawy... - jedynie trzy godziny marszu, droga calkiem
przyzwoita (bez nadmiernego wspinania sie i schodzenia ostro w dol)
prowadzila przez las a to wszystko w przyjemnym sloneczku:) Kiedy
doszlismy do hostelu i dostalismy pokoik z wlasna lazienka w koncu
mozna bylo sie wykapac w cieplej wodzie (kapiele na trekkingu czasem
potrafia byc zadkoscia) oraz uprac nasze ciuszki by pozbyc sie
wysilkowych zapachow (poniewaz sami nieslismy caly nasz ekwipunek
wiedzielismy ze nie mozemy przesadzic z jego waga tak wiec dwie
koszulki na 7 dni marszu to max a tym samym pranie reczne to
koniecznosc). Po wszelkich zabiegach pielegnacyjnych wyleglismy na
zewnatrz by powylegiwac sie na sloncu popijajac zimne piwko a wraz z
nami wylegli pozostali mieszkancy hostelu. Wlasnie w tym miejscu
nawiazalismy konwersacje z przesympatyczna para Holendrow- Mischa i
Shanti. Wlasciwie nasze pierwsze rozmowy mialy miejsce juz pierwszego
dnia poniewaz tak sie zlozylo ze za kazdym razem nocowalismy w tych
samych hostelach a i nie raz mijalismy sie na trasie. Okazalo sie ze
cala nasza czworka jest dosc leniwa i troszke ma dosc wczesniejszych
dni z mnostwem chodzenia wiec zamiast zwiedzac Ghandruk zabralismy sie
za partyjke macao popijajac sobie cherbatke z rumem. Mischa i Shanti
swoj trekking konczyli juz nastepnego dnia wiec cieszyli sie ze bedzie
to koniec ich meczarni, zwlaszcza ze podobnie jak i my nie sa to
"ludzie gor", Shanti nawet przyznala ze ma lek wysokosci:) Smiechu
bylo mnostwo, choc i powazne dyskusje sie zdarzaly. Ci szczesciaze
dopiero zaczynaja swoja osmiomiesieczna (tak osmiomiesieczna!!!)
wyprawe. Chociaz i my jestesmy na dobrej - oni pierwszy raz tez
wyjechali na trzy miesiace, pozniej na piec miesiecy no a teraz
calutkie osiem miesiecy beda jezdzic po swiecie:) Strasznie fajna z
nich para i wydawalo sie ze mamy ze soba duzo wspolnego, no nic
rozpisywac sie na ten temat nie bede grunt ze jestesmy umowieni na
piwko w Warszawie lub Amsterdamie:) ach moze tylko tyle ze 17.30 to i
dla nas i dla nich codzienna, niezmienialna pora kolacji a 20.00 to
pora spania wiec szybko przyszedl czas zakonczyc impreze :) (chociaz
moze nie az tak szybko skoro zaczelismy ja ok 12.00)

sobota, 3 kwietnia 2010

Rododendronowe szalenstwo i wielgasne gory:)

Trzeciego dnia musielismy wstac o 4.00 zeby zdazyc dojsc na Poon Hill
(godzina drogi w jedna strone) i tam obejrzec wschod slonca.
Tego wlasnie dnia mielismy pierwszy raz zobaczyc prawdziwe gory- dla
Nepalczykow gory sa tylko tam gdzie lezy wieczny snieg, gorom
wielkosci 3-4 tys metrow nawet nie nadaja nazw bo nie warto...
Niespodzianke mielismy juz zaraz po przebudzeniu bo z okna naszego
pokoju gdzies tam w ciemnosciach moglismy dostrzec pierwsze szczyty:)
Wraz z nami na punkt widokowy wybrali sie oczywiscie wszyscy
przemierzajacy ten szlak wiec szlismy sobie gesiego droge oswietlajac
jedynie latarkami. Kiedy dotarlismy na miejsce widok byl rzeczywiscie
niesamowity (mimo iz pogoda znow splatala nam figla i czesc widoku
osnuta byla mgla) - pierwszy raz ogladalismy siedmio i osmiotysieczne
(Annapurna I) gory.... Nieprawdopodobne kolosy pokryte sniegiem od
szczytow ktorych zaczelo odbijac sie czerwone wschodzace slonce.
Kupilismy po kubku goracej cherbaty poniewaz zrobilo sie na prawde
chlodno i patrzylismy jak wryci. Oprocz zachwycania sie tym wszystkim
trwalo rowniez zdjeciowe szalenstwo ktoremu i my sie poddalismy:)
Minela godzina i trzeba bylo wracac na sniadanie zwlaszcza ze tego
dnia czekalo nas kolejne piec godzin marszu (czyli w sumie 7 godzin
tego dnia). Gdy zaczelismy schodzic oczom naszym ukazaly sie olbrzymie
drzewa rododendronow calusienkie w kwiatach. Rozejrzelismy sie do kola
i okazalo sie ze jestesmy w rododendronowym niebie... Wszedzie byly
rozowe i czerwone kwiaty. Cale wzgorza wygladaly jakby byly rozowe a
kontrast pomiedzy kwiatami i osniezonymi gorami wydawal sie wrecz
nierealny.... Ja nie wiedzialam czy wieksze wrazenie robia na mnie te
tysiace kwiatow czy olbrzymie gory wiszace nad nimi;) Z nieschadzacymi
z twarzy usmiechami dotarlismy na sniadanie (musli z owocami - bo duzo
weglowodanow ma a weglowodany to sila ktorej nam potrzeba i jajka dla
smaku. Sniadanie musi byc pozadne), spakowalismy nasze rzeczy i
przyszedl czas wymarszu. Tego dnia droga byla zroznicowana, raz w gore
raz w dol i wlasciwie caly czas przez rododendronowe lasy nad ktorymi
wylanialy sie biale szczyty wiec te piekne widoki dosc skutecznie
odwracaly nasza uwage od zmeczenia. Okazalo sie ze wraz z nami na
trasie jest 52 osobowa grupa Brytyjczykow i moga sie pojawic problemy
z pokojami w Tadapani a kolejna wioska jest oddalona o trzy godziny
drogi... Sancha zaczal nas pospieszac az w koncu sam pobiegl
zarezerwowac pokoj. Nas natomiast dopadl deszcz ktory po chwili
przeistoczyl sie w grad co dosc mocno podkrecilo nasze tempo i po 10
min bylismy na miejscu:) Wpadlismy do naszego pokoju (pokoje wygladaly
tak ze jakies dziewczyny obok przez 10 min nie mogly przestac sie
smiac na widok wlasnego lokum:), szybko rozwinelismy nasze cieple
spiworki (dopiero tu docenilismy fakt ze je ze soba caly czas tachamy
a waza sporo) i wskoczylismy w nie zeby sie zagrzac. Zagrzewaniu nie
byloby konca ale Sancha wyciagnal nas na kolacje i partyjke macao:)
Cherbatka z imbirem, pierozki i znow o 20.00 gotowi bylismy do
spania:) Na szczescie tu wszyscy klada sie o tej porze wiec nie ma
problemu, za to jest bloga cisza....

piątek, 2 kwietnia 2010

Trekkingowe zmagania w Himalajach:)

W sobote 27.03 zaliczylismy zbiorke o 6.30. Bhola (niesamowicie
troskliwy facet) wsadzil nas oraz Sanche (naszego przewodnika- tego
samego z ktorym wczesniej w gorach byli Ania z Piotrkiem) do autobusu
i takim o to sposobem przemieszczalismy sie do Pokhary. Tam zostalismy
ulokowani w sympatycznym hotelu (pokoj z lazienka coz za rozpusta).
Poniewaz nasz przewodnik czul sie za nas bardzo odpowiedzialny we
trojke wybralismy sie na zwiedzanie miasteczka. Doszlismy oczywiscie
do najwiekszej atrakcji tego miejsca czyli jeziora skad przy dobrej
pogodzie rozposciera sie piekny widok na gory ale nam nie bylo dane go
zobaczyc gdyz wszystko zasnute bylo mgla... Lekko zniecheceni tym
niepowodzeniem udalismy sie na obiad z zimnym piwkiem. Sancha pil
sobie z nami, opowiadal o Nepalu o swojej rodzinie az po trzecim piwku
(trzy duze piwa na trzy osoby) stwierdzil ze ma dosc:) tym samym
biesiadowanie sie zakonczylo. Pokrecilismy sie jeszcze chwile po
miasteczku ktore jest duzo cichsze i spokojniejsze niz Kathmandu,
wlasciwie to takie bardzo turystyczne miejsce z mnostwem knajpek i
sklepow z podrobkami trekkingowych marek skad wyrusza sie na spora
ilosc tras. Rano: sniadanie o 7.00; taksowka ktora podjechalismy do
szlaku i zaczela sie wedrowka. Slonce przypiekalo niemilosiernie a
trasa prowadzila przez nieosloniete piaszczyste drozki. Po pierwszych
trzydziestu minutach bylismy zlani potem a pierwszy dzien wedrowki to
7 godzin... Piaszczysto/ kamieniste czesci drogi poprzeplatane byly
drobnymi zabudowaniami w ktorych mozna bylo zlapac oddech i napic sie
czegos zimnego. W jednej z takich restauracyjek zatrzymalismy sie na
obiad a wraz z nami zatrzymaly sie tam jeszcze trzy takie male grupy
jak nasza. Wtedy zaczely sie opowiesci dwoch bardzo rozgadanych i
glosnych przewodnikow na tematy wszelkie, od marudnych turystow ktorzy
przyjezdzaja w gory i sie awanturuja ze cieplej wody nie ma lub ze
prad jest tylko przez chwile do obsmiewania Nepalczykow ktorzy charcza
i pluja w okolo tym co z wnetrza pluc wydobyli -a to jest fakt...
nawet takie drobne kobietki wydaja z siebie takie dzwieki ze az dziw
bierze... Po tak mile spedzonych chwilach i pierwszej wypitej coli
ruszylismy dalej. Godziny ciagnely sie w nieskonczonosc, widokow na
gory bylo brak wiec trzeba bylo skupic sie na dotarciu do hostelu. W
koncu ta cudowna chwila nastala, dotarlismy do Tikhedhunga. Dostalismy
pokoik na pietrze skad przy otwartych drzwiach lezac w lozku mozna
bylo podziwiac sympatyczny pejzaz. Odrazu slonce przestalo nam
przeszkadzac (a wlasciwie mi, poniewaz Marcin przez cala droge sie
wygrzewal) usiedlismy sobie na laweczce napilismy sie piwka, zjedlismy
kolacje i o 20.00 juz w spiworkach gotowi bylismy do spania.
Rano sniadanie jak zwykle o 7.00 (to jest niemozliwe zeby tak wczesnie
wstawac na wakacjach...) i jak sie okazalo kolejne 7-8 godz wedrowki
(Bhola mamil nas tym ze bedziemy chodzic 3-4 godz dziennie a jak sie
okazalo byl to czas przemierzenia tej trasy dla miejscowych
przewodnikow a nie przybyszow z Europy takich jak my...). Tak wiec
znow czekala nas dluga trasa w dodatku caly czas pod gore po
kamiennych schodkach, no zalamac sie mozna - jak ja nie lubie
schodkow;) Tym razem przynajmniej szlismy miedzy drzewami wiec nie
bylo tak goraco i to bylo jedyne pocieszenie. Kiedy dotarlismy do
Ghorepani bylo juz chlodno wiec grzalismy sie przy wielgasnym piecu w
restauracji gdzie wraz z Sancha gralismy w "macao" - Aniu, Piotrze
dzieki ze go trenowaliscie w te karty bo teraz my mamy z tego niezly
pozytek. Gra z Sancha jest dosc ciekawa bo on do kart i zasad
podchodzi dosc smiesznie, a to zabierze juz polozona karte bo nagle
widzi ze na dobre mu to nie wyjdzie a to pokazuje jakas karte i pyta
czy moze ja wylozyc, mamy z nim uciech sto poprostu:) Odkrylismy
rowniez tajemnice czemu Sancha nie jada z nami, po prostu wszyscy
przewodnicy musza czekac az najpierw zjedza turysci a oni jedza na
koncu wszyscy razem i zawsze jest to Dal Bath - niestety nie moga
wybrac sobie niczego innego, nawet proponowalismy Sanchy ze zamowimy
cos specjalnie dla niego ale odmowil bo chyba nie chcial odstawac od
reszty... My z kolei wykonczeni droga znow wyladowalismy w lozku o
20.00:)

niedziela, 28 marca 2010

Leci, nie leci....

Na zakonczenie naszej trzymiesiecznej wyprawy wybralismy 7 dniowy
tracking (bo czasu malo) pod wioske gdzie do wejscia na Mt Everest
aklimatyzuja sie kolejne grupy i skad mozna podziwiac ten najwyzszy
szczyt swiata. Tyle ze aby rozpoczac ta przygode najpierw trzeba
dostac sie do Lukli a da sie to zrobic na dwa sposoby:
dziewieciodniowym spacerkiem po waskiej sciezce lub lecac 45 min
samolotem- oczywiscie wybralismy druga opcje:) Tyle ze nikt nas nie
uprzedzil ze loty do Lukli odbywaja sie dosc nieregularnie ze wzgledu
na pogode. My zbiorke w hotelu zaliczylismy o 6.00 poniewaz o 7.30
mial byc nasz lot... Gdy dojechalismy na lotnisko okazalo sie ze
zaszla pomylka i lot mamy o 9.30. Chlopak siedzacy obok mnie pozalil
sie ze na ten samolot czeka od trzech dni ale nie wzielismy sobie tego
do serca bo wydawalo sie to niedorzeczne. Dopiero o 13.00 gdy nadal
kwitlismy na lotnisku w Kathmandu i jakis mezczyzna zaczepil mnie o
moj lot jednoczesnie oznajmiajac ze on na lot do Lukli czeka od pieciu
dni zrozumielismy ze jestesmy w "czarnej d....".
Czekalismy i czekalismy i czekalismy w dodatku glodni (nie liczac
chipsow) bo na lotnisku dla lotow krajowych w Kathmandu nie ma zadnej
knajpki. W koncu nastala 15.00 a wraz z nia pojawil sie Bhola (od
niego kupowalismy ten tracking) oznajmiajac nam ze nasz lot za chwile
zostanie odwolany - jak powiedzial tak sie stalo i 9 godz czekania
poszlo na marne:( Mielismy dwie alternatywy: probowac ponownie
kolejnego dnia - bo a noz sie uda i pogoda sie poprawi lub wybrac inna
trase... Zwyciezyla druga opcja poniewaz na pierwsza nie ma gwarancji
ani kiedy polecimy ani tym bardziej kiedy bedziemy mogli wrocic- choc
kiedy teraz sie nad tym zastanawiam moglo by to byc ciekawe
przedluzenie urlopu;) ps. Ani i Piotrkowi tez tego dnia nie udalo sie
opuscic Kathmandu tyle ze nie wiedzielismy wzajemnie o swoim pechu i
kazdy osobno w swoim hotelu przezywal ten zawod...

Kathmandu w podskokach










Do Nepalu lecielismy przez Delhi, nasz samolot mial wystartowac o 7.30 a ostatecznie wystartowal o 10.00, przyczyna opoznienia miala byc zla pogoda w Kathmandu tyle ze trzy inne samoloty polecialy przed nami a Ania z Piotrkiem ktorzy nas odbierali z lotniska nic o zlej pogodzie nie slyszeli... Na przywitanie otrzymalismy po naszyjniku z pachnacych kwiatow wiec humory odrazu nam sie poprawily:) Zapakowalismy sie do samochodu i pojechalismy do hotelu. Pokoj kosztowal 20 $ za dobe a warunki w nim byly na prawde niezle (wlacznie z ciepla woda przez cala dobe) - juz od takich wygod odwyklismy:) natomias brak bylo pradu przez wiekszosc doby ale jest to problem calego Kathmandu i nie jest to tu nic nadzwyczajnego. Wyglodniali wpadlismy do restauracji i zjedlismy Dal Bath - narodowe przeogromne danie Nepalczykow skladajace sie z ryzu, soczewicy, warzyw i mnostwa innych rzeczy- smaczne i bardzo sycace zwlaszcza ze przy tym daniu zawsze przysluguje dokladka (rowniez w restauracji). Trzeba przyznac ze do podrozy po Nepalu nie jestesmy zbyt dobrze przygotowani i w tym wypadku zdalismy sie calkowicie na doswiadczenie Ani i Piotrka ktorzy sa tu juz trzeci raz i wlasnie zeszli z trzytygodniowego trackingu. Przez trzy dni jakie spedzilismy razem zobaczylismy wiekszosc atrakcji ktore serwuje Kathmandu: swiatynie Swayambhu- z ktorej rozposciera sie widok na cale miasto; Durbar Square Kathmandu gdzie miedzy innymi atrakcjami w zamknieciu mieszka Kumari - dziewczynka ktora uznana jest za bostwo (i tak zostanie dopoki nie zazna pierwszego wiekszego krwawienia); swiatynie Boudha; Durbar Square Patan gdzie w jednej ze swiatyn odbywaly sie jakies kolorowe uroczystosci: ludzie porozpalali ogniska w ktorych przy okrzykach radosci spalali przerozne dary. Durbar Square Patan zdecydowanie bardziej przypadl mi do gustu ze wzgledu na to je jest tu po prostu spokojniej, czysciej i ciszej. Ciekawe jest to ze w Nepalu (w przeciwienstwie np do Tajlandi czy Singapuru) swiatynie nie sa traktowane tak strasznie restrycyjnie wiec nikt nie pilnuje strojow w jakich sie do nich wchodzi a czesto na terenie swiatyni znalezc mozna mnostwo sklepikow, straganow i wokol bawiacych sie dzieci... W dodatku miejscowi (przemili, usmiechnieci ludzie) zachecaja do wziecia udzialu w uroczystosciach takich bezboznikow jak my, z czego niektorzy chetnie kozystaja krecac z luboscia wszelkimi rodzajami mlynkow modlitewnych;) Czystosc tez niestety nie nalezy do najmocniejszych stron tych boskich domow ale jest to bolaczka (lub wcale nie bo im to chyba odpowiada skoro tak zyja...) calego Kathmandu. Nawet jogin (jakis bardzo slawny jogin) ktory przyjechal do Kathmandu z Indii, zwrocil uwage mieszkancom ze musza bardziej zwracac uwage na czystosc wokol siebie (jogin z Indii!!!).... Na ulicach walaja sie tony smieci a przejscie przez most wymaga ogromnej objetosci pluc aby tylko nie zachlystnac sie tym sciekowym odorem. Do nieciekawych zapachow z nad rzeki dolaczyc mozna wszechobecny pyl unoszacy sie na ulicach (czesc mieszkancow po prostu nosi maski) oraz trabienie - trabia wszyscy, na wszystko i wszystkich a jak nie ma na co trabic to trabia bez powodu ot tak zeby zaznaczyc swoja obecnosc... Na szczescie po dwoch dniach czlowiek sie przyzwyczaja i przestaje podskakiwac ze strachu co chwile. Natomiast poza tymi drobnymi niedogodnosciami Kathmandu to na prawde ciekawe i warte odwiedzenia miejsce z mnostwem serdecznych osob. Po kilku godzinach zwiedzania naszym polskim zwyczajem postanowilismy solidnie przywitac sie z Ania i Piotrem i podyskutowac sobie przy piwku (zreszta to przywitanie trwalo trzy wieczory). Jako ze piwko w Nepalu jest dosc drogie, zakupilismy w sklepie kilka buteleczek i udalismy sie na hotelowy dach w celu ich spozycia a brak pradu sprawil ze zafundowalismy sobie wieczor przy swiecach:) Milo bylo spedzac czas w obecnosci rodakow bo to i pozartowac
mozna i Marcin mogl troszke zlosliwosci skierowac na nowy podatniejszy grunt. A zarty na temat zakupu Tanek (takich slicznych nepalskich obrazkow) czy dyskusje o religiach wydawaly sie nie miec konca;). Na szczescie wszystko zakonczylo sie dobrze: obrazki, maski i inne pieknostki jada do Polski a my zakupilismy tracking u Bholi z ktorym juz wczesniej wybralismy sie na kolacje (oczywiscie na pyszny Dal Bath) i teraz  wybieramy sie na lazenie po gorach:)

piątek, 26 marca 2010

Bangkok










Do Bangkoku przyjezdzamy 19 marca. Informacje jakie do nas wczesniej
docieraja mowia o 500 tys strajkujacych ludzi ktorzy calkowicie
sparalizowali miasto, transport prywatny mial przestac dzialac,
transport panstwowy mial byc calkowicie niewydolny... Postanawiamy
oczywiscie trzymac sie z daleka od strajku oraz wszelkich budynkow
rzadowych, pojawil sie nawet pomysl kontaktu z polska ambasada aby
mogli nas ostrzec przed niebezpieczenstwem. Jednak gdy docieramy na
miejsce czeka nas niespodzianka- wlasciwie wszystko wyglada normalnie,
pelno jest taksowek, tuktukow a zycie na ulicach plynie swoim rytmem,
no moze poza tym ze spora czesc ulic faktycznie jest zamknieta. To tez
ciekawostka poniewaz ulice pozamykali strajkujacy i to oni kieruja
sobie ruchem i decyduja kogo gdzie wpuscic a nie policja....
Ostatecznie okazuje sie tez ze hostel ktory sobie wybralismy polozony
jest dosc blisko manifestacji tyle ze jest to
miejsce bardzo turystyczne, pelno tu bialych ludzi spacerujacych jakby
nigdy nic wiec postanawiamy zostac. No wlasnie - hostel...
zarezerwowalismy go na hostelbookers poniewaz mial dobre rekomendacje
(choc juz na stronie www byla informacja ze ciezko do niego trafic...)
Tak wiec z plecakami na plecach ruszylismy w droge ale tak ukrytego
hostelu jeszcze nie spotkalam. Droga do niego byla przygoda sama w
sobie, praktycznie przechodzilismy miejscowym ludziom przez srodek
domow... Kilkanascie centymetrow dzielilo nas od jadalni (bez sciany
oddzielajacej ja od uliczki) w ktorej na podlodze jadlo posilek kilka
kobiet czy od pokoju telewizyjnego gdzie lezac na podlodze odpoczywala
cala rodzina a nasz hostel znajdowal sie dokladnie za tym wszystkim
wlaczajac w to smietniki. Wytrzymalismy tam jedna dobe poniewaz pomimo
zapewnien mieszkancow ze to najlepsze miejsce w Bangkoku przez cala
noc nie zmruzylismy oka ze wzgledu na halas... Z samego rana
przenieslismy sie do pokoju przy ulicy Ramburi ktora jest miejscem
zdecydowanie bardzo turystycznym, pelnym hosteli, knajpek i mnostwa
backpakersow:) Sam Bangkok zrobil na nas pozytywne wrazenie i duza w
tym zasluga miejsca gdzie mieszkalismy- chilloutowa uliczka gdzie po
trudach calodziennego zwiedzania mozna bylo napic sie zimnego piwka i
zjesc smaczna zupe z ostrego czerwonego cury i mleka kokosowego:)
Mimo blokady sporej czesci miasta udalo nam sie zwiedzic wszystko co
zaplanowalismy: (strajkujacy byli na prawde milo nastawieni w stosunku
do turystow- machali do nas, pozowali do zdjec i to wszystko ze
szczerym usmiechem). Najpierw Chinatown - jak w kazdym innym miescie
pierdzielnik z mnostwem swiecacych szyldow i sklepikow z czym sie da;
pozniej ul Silom + Patpong - ze slawnym nocnym marketem (choc market
obok naszego hostelu byl 3 razy wiekszy:); "na szczescie" obejrzelismy
tez trzy 3 posagi buddy (stojacy, siedzacy i przeogromny lezacy);
najbardziej tradycyjny tajski dom- czyli dom Jima Thompsona
(amerykanina ktory stworzyl marke sprzedajaca przepiekne i
niesamowicie drogie materialy); targ kwiatowy na ktorym pek 40 roz
mozna kupic za 3 pln a storczyki i mnostwo innych kwiatow poukladane
sa na kupkach jedne na drugich a na koniec zostawilismy sobie palac
oraz szmaragdowego budde - najbardziej reprezentatywne miejsca
Bangkoku. Takim o to sposobem zakonczylismy zwiedzanie Tajlandii i
przyszedl czas na podboj Nepalu:)

środa, 24 marca 2010

Tak zupelnie informacyjnie...

Jestesmy juz w Kathmandu i w piatek wyruszamy na tygodniowy tracking.
Wiecej informacji niebawem;)

poniedziałek, 22 marca 2010

Ja i Matka (Natura)

Aby polozyc kres wszelkim spekulacjom na temat mojego spotkania z przedstawicielem innego gatunku i jednoczesnie zwiekszyc swoja blogowa aktywnosc postanowilem odpowiedziec na wszelkie przepelnione falszywa troska (za to przesycone zlosliwoscia - skad sie to w ludziach bierze, na prawde nie wiem) pytania o me zdrowie i opisac ten przykry incydent. A bylo to tak.
W samym srodku miasteczka LopBuri (kompletnie nie wiadomo po co sie tam wybralismy) znajdowala sie swiatynia w ktorej tlumnie gromadzily sie malpy oraz japonczycy. W sumie to nie wiadomo bylo co gorsze, ale jak sie potem okazalo jednak gorsze sa malpy bo japonczycy mimo ze zawsze w stadzie i zawsze glosni to jednak nawet rozjuszeni nie atakuja turystow. Weszlismy wiec na teren wspomnianej atrakcji turystycznej gdzie spokojnie zajmowalem sie uwiecznianiem atakow malp na Najaktywniejszego Blogowicza Wszechswiata, gdy tu nagle ni z tego ni z owego na moich plecach znalazl sie przedstawiciel mniej rozwinietego gatunku i bynajmniej nie byla to kobieta... Kompletnie zaskoczony tym naglym obrotem sprawy, a takze w pelni swiadomy tego ze jedno nawet zadrapanie moze w konsekwencji zakonczyc sie smiercia postanowilem chwilowo nie podejmowac zadnych dzialan zmierzajacych do odseparowania napastnika, wydalem natomiast pierwszy ostrzegawczy sygnal dzwiekowy, ktory przez kompletnych dyletantow mogl byc postrzegany jako pisk, natomiast byl to okrzyk bojowo-odstraszajacy. Okrzyk ten jednak nie zostal w odpowiedni sposob zinterpretowany przez mojego napastnika, ktory zupelnie niespodziewanie i w przeciwienstwie do mnie podjal dzialania konkretne i zamiast przystapic do odwrotu, zaczal zajmowac strategiczna pozycje. Strategiczna pozycja okazala sie moja glowa, z ktorej widocznie lepiej widac bylo okolice oraz grupy japonczykow. Wszystko pewnie potoczyloby sie inaczej bowiem udalo mi sie w tym momencie wydac killa kolejnych nieco glosniejszych od poprzednich okrzykow bojowych, ktorych nie sposob bylo zlekcewazyc, jednak rownie niespodziewanie dla mnie jednoczesne z malpa dzialania postanowil podjac Najaktywniejszy Blogowicz Wszechswiata (przypadek...?). Dzialania te z niezrozumialych wowczas dla mnie powodow okazaly sie byc jednak wymierzone przeciwko mojej osobie, a polegaly na uaktywnieniu w malpiebojowej niezmierzonych pokladow agresji przez uporczywe machanie reka przed jej nosem. Zachecona tym machaniem malpa przystapila do bezposredniego ataku wbijajac swe mordercze kly w moje ucho. Musze byc szczery - nie do konca jednak to ugryzienie odczulem bowiem malpa rownoczesnie z calej sily ciagnela mnie za wlosy, co widocznie przez moj mozg zostalo zakwalifikowane jako bol silniejszy i glownie w tym czasie na niego zwracalem uwage. W koncu doprowadzony do ostatecznosci (majac w sumie dwoch przeciwnikow - malpe i Brutusa) wydalem ostatnia serie obezwladniajacych okrzykow, ktore tym razem okazaly sie bardziej skuteczne byc moze rowniez dlatego, ze chwilowo Najaktywniejszy Blogowicz Swiata przestal machac malpie przed nosem.
Juz po wszystkim analizujac na spokojnie znalazlem trzy najbardziej racjonalne wytlumaczenia tego incydentu. Pierwsze to takie ze byla to z gory zaplanowana akcja przez Drugiego Autora Bloga, ktory probowal wyeliminowac mnie na zawsze z funkcji Pierwszego Autora Bloga i niepostrzezenie zajac moje miejsce. Na to, ze nie sa to zarzuty wyssane z palca mam dowody zdjeciowe, ktore wkrotce zostana tutaj umieszcze.
Drugie wytlumaczenie jest nieco mniej przychylne dla mnie i zaklada ze Matka Natura postanowila naprawic swoj blad i zmniejszyc moje nienajmniejsze uszy (chociaz wedlug klasyfikacji wielkosci uszu stworzonej dla sloni afrykanskich mieszcza sie w kategorii: srednia). Te teze z kolei (wiadomojuzkto) potwierdzalby wczesniejszy atak na moje ucho, ktore przeprowadzila w czasie nurkowania wypierdkowa skubana zolta rybka. W sumie to mi nawet zaimponowala, bo atak podjela z nienacka, po uprzednim uszczypnieciu mnie w noge i moim kontrataku. Postanowilem rybki wiecej nieniepokoic i z gracja acz w pospiechu opuscilem miejsce jej napastowania. Te dwa wydarzenia odcisnely takie pietno na mojej psychice, ze jak przyszlo do robienia zdjecia w TigerZoo gdzie bylem w bliskim kontakcie z malym tygrysem, bedac pewny ze wyciaga swoja lape w kierunku mojej glowy zrobilem na zdjeciu nieco za duze oczy. W sumie to chyba nawet na tym zdjeciu oczy mam wieksze niz uszy co osobiscie przyznam myslalem, ze jest niemozliwe. 
A trzecia, najbardziej prawdoppdobna opcja jest taka, ze byl to jednak Mike Tyson. I ja tej opcji chcialbym sie trzymac. I zebyscie zobaczyli jak on wygladal po naszym starciu. Prosto z poczekalni w Delhi, gdzie przez kompletny przypadek (mozna to rowniez nazwac zaniedbaniem Pewnej Osoby Odpowiedzialnej Za Wizy, ale ktozby smial), majac w perspektywie upojna noc przy glosniku ogloszen.. WSZYSTKIM PASAZEROM ODLATUJACYM ... hmmm dobranoc.

Jak nie koala to tygrys:)





Prosto z Chantanburi przejechalismy do Srirachy (przewodnik Wiedzy i
Zycia opisywal ta miejscowosc jako miasteczko rybackie.... miasteczko
rybackie okazalo sie okazalym miastem z plaza tuz przy porcie wiec od
razu przeplynelismy na wyspe Koh Sichang. Miejsce weekendowych wypadow
poszukujacych spokoju mieszkancow Bangkoku. Mala plazyczka z blekitna
woda, na plazy trzy knajpki z miejscowym jedzeniem i piwkiem. Pokuj
(500bahtow/noc) usytuowany mamy na skarpie tuz nad plaza wiec w nocy
slyszymy szum fal:) Wyspa posiada kilka ciekawych zabytkow ale tym
razem postanawiamy nasz czas zuzytkowac jedynie na wylegiwanie sie i
odpoczynek... Niestety po jednym dniu na plazy zaczyna nas nosic i w
miejscu wysiedziec nie sposob wiec plyniemy z powrotem na kontynent
aby odwiedzic Tiger Zoo. Zoo niestety jest biedne i zaniedbane,
zwierzeta trzymane sa w malych klatkach, natomiast mimo tych
niedostatkow idea wydaje sie dobra- pomagaja odbudowac populacje
zagrozonych wyginieciem tygrysow. Wlasnie dzieki temu znajduje sie tam
mnostwo malych tygryskow, tygryskow ktore mozna wziac na kolana i
nakarmic cieplym mlekiem z butelki:) Wrazenia sa niesamowite poniewaz
te maluchy sa naprawde silne, maja ogromne puchate lapy a butelke
trzymaja swoimi zabkami tak mocno ze nie sposob im jej zabrac:)
Wieczorem aby przeczekac lub bardziej wybadac sytuacje w Bangkoku
(okupowanego przez strajkujacych ludzi- tzw czerwone koszule) udalismy
sie na jedna noc do Pattay... Czytalismy oczywiscie ze to miasto
cieszy sie zla slawa ale to co zastalismy na miejscu przeszlo wszelkie
nasze wyobrazenia... Cale miasto to jeden wielki burdel- mielismy
problem aby znalezc hotel bez pokoi na godziny albo zwykla restauracje
bez mnostwa dziewczyn wystawionych jak towar na ulicy:( Niezaleznie od
sytuacji w Bangkoku postanawiamy opuscic to miejsce...

środa, 17 marca 2010

Patrykowe duuuzo piwa....

Wszystkim Patrykom zyczymy dzis duuuzo piwa, a szczegolnie temu na
imieninach ktorego piec lat temu pierwszy raz spotkalo sie dwoch
autorow tego bloga:)

wtorek, 16 marca 2010

Tajlandia - srajlandia

Ostatnio chce mi sie pisac, jakby troszke mniej, a poniewaz zawsze
chcialo mi sie pisac umiarkowanie z tendencja do malo teraz moje checi
opisywania zastanej rzeczywistosci osiagnely pulap zerowy. Ta dosyc
dluga przerwa byc moze spowodowana jest rowniez tym, ze do bloga
niniejszego podchodzilem dosyc swobodnie, a opisane miejsca, ktore sie
w nim znalazly z pelna premedytacja opisywalem lekko "zakrzywiajac
rzeczywistosc". Tymczasem od dluzszego czasu jestesmy w miejscu, ktore
kompletnie nie przypadlo mi do gustu, a opisywanie go w dotychczasowym
tonie mogloby pozostawic wrazenie ze Tajlandia podobala mi sie tak
samo jak pozostale kraje. Otoz byloby to niesprawiedliwe w stosunku do
pozostalej czesci zilustrowanych w tym blogu miejsc, dlatego o
Tajlandii bede pisal malo, wyrywkowo i zupelnie na temat (dla mniej
lotnych czyli zupelnie przeciwnie niz do tej pory).
Tajlandia to raj tandety i wiekszosc swiatyn wyglada jak przystrojona
remiza w dzien odpustu. Kompletnie nie rozumiem ludzi, ktorzy
zachwycaja sie calym tym plastikowo pozlacanym pseudo przepychem,
bowiem jest to mniej wiecej ten sam poziom piekna jakie prezentuja
nasze przydrozne kapliczki ze sztucznymi kwiatkami tyle ze w wiekszej
skali. Akurat do mnie ani kapliczki, ani tutejsze swiatynie kompletnie
nie przemawiaja, ale ponoc o gustach sie nie dyskutuje (i glupio sie
robi, bo akurat o czym tu dyskutowac innym) wiec przemilaczam owe
swiatynie i posagi buddy milczeniem szczerym (bo z tandet wole jednak
Las Vegas). Mozna do Tajlandii rowniez przyjechac jesli ktos na
przyklad wychowal sie w Japonii i na plazy lub w wodzie lubi bliski
kontakt z innymi osobami, niekoniecznie o orientalnej urodzie (ale byc
moze rowniez wychowanymi w Japoni - przez dwa i). Niniejszym wiec
stwierdzam, ze w Japonii musialo sie wychowac bardzo duzo Niemcow po
szescdziesiatce, ktorzy tlumnie tutejsze plaze nawiedzaja. Jesli ktos
jest wielbicielem widoku szescdziesiecioletnich niemieckich
seksturystow uwazajacych sie za panow swiata i idacych pod reke z
(powiedzmy zebym juz sie bardziej nie zdenerwowal) osiemnastoletnimi
prostytutkami to jest to miejsce, ktore powinien umiescic na pierwszym
miejscu swojej wakacyjnej listy. Taki widac urok Tajlandii, przeciez
nie ma musu zeby tu przyjezdzac (mozna sie rowniez zamknac w
bungalowowym osrodku, ale to wtedy i do Egiptu zamiast Tajlandii mozna
bo co to za roznica oprocz tego, ze nie ma niby wiekszego szpanu).
Kompletna natomiast pomylka zwiazana z Tajlandia jest "przewodnik",
ktorym niestety przyszlo nam (z wlasnej nieprzymuszonej woli w
dodatku) sie poslugiwac. Autorow tego przewodnika po powrocie
osobiscie odnajde, zmusze kazdego do kupienia za ich wlasne pieniadze
conajmniej 100 egzemplarzy tego wiekopomnego dziela oraz przypilnuje
zeby kazdy wlasnorecznie walnal sie tym przewodnikiem z calej sily w
czolo (kazdym egzemplarzem po dziesiec razy). Potem poprosze wydawce,
zeby wyslal oficjalne pismo do kazdej ksiegarni, ktora przewodnik ten
zakupila, z prosba o przesuniecie go do dzialu science fiction lub
fantasy (jesli w kolejnym wydaniu gdzies w okolicy Bangkoku opisaliby
miasto Elfow wytwarzajace jedwabie, a w okolicach Czatanburi kopalnie
Krasnoludow). Przewodnik ten powinien nazywac sie raczej Zwodnik po
Tajlandii i nikomu nie zycze zeby przyszlo mu z tym przewodnikiem
podrozowac. Ale poniewaz jestem osoba zyczliwa nie powiem jaki to
przewodnik, moze sie
Ktos jeszcze natnie i wtedy moja polska dusza odetchnie, ze inni mieli
tak samo zle. W ramach swojej podrozy natchnieni przewodnikem owym (w
zasadzie to Moj Drogi WspolPodroznik zostal natchniony bo ten rejon to
byla jego dzialka) odwiedzilismy najbardziej urokliwe miasteczko
Tajlandii - Czatanburi. I smialo moge powiedziec, ze jesli to jest
najbardziej urokliwe miasteczko Tajlandi to Minsk Mazowiecki jest
najpiekniekszym i najbardziej urokliwym miasteczkiem calego swiata, a
moze nawet i kosmosu. Miasteczko wygladalo jak reszta miasteczek czyli
byl pierdzielnik i brudno, tyle ze bylo maksymalnie oddalone od
Bangkoku. Byc moze jest tez tak ze Tajlandia nie ma urokliwych
miasteczek i tutaj jestem rozdarty, ktora opcje wybrac bo nie wiem czy
silniejsza jest moja niechec do Tajlandi czy do tego przewodnika. Po
pobycie w tak urokliwym miejscu, postanowilismy pojechac do
"spokojnego rybackiego miasteczka z molami i miejscowymi
restauracjami serwujacymi lokalne przysmaki". Nie wiem gdzie sie
wychowal autor naszego przewodnika (jak go znajde zapytam, tuz przed
walnieciem w czolo), ale byc moze to kolejna osoba wychowana w
Japonii. Wedlug autora kilkunastopietrowe bloki, hotele, ulice pelne
burdeli i japonskich barow karaoke (czasem to jest tozsame) to jest
wlasnie miasteczko rybackie. Jedno z tego mozna smialo wywnioskowac,
na pewno autor nie wychowal sie w Darlowku. Nie bede juz dalej
przytaczal kolejnych pomyslow zawartych w tej biblii dla podroznikow
po Tajlandii, szkoda Waszego czasu i mojego (cennego) pisania.
Teraz troche o zyczliwosci tego narodu. Otoz napotkani ludzie sa tutaj
dla Ciebie ogromnie zyczliwi. Spotkana osoba widzac Cie z dosyc duzym
plecakiem, zapytana na przyklad o to skad odjezdza autobus wskaze Ci
natychmiast miejsce skad wedlug niej ten autobus odjezdza. Po dwustu
metrach kiedy w ogrommym upale przetransportujesz sie o wlasnych
silach we wskazane miejsce napotkana z kolei (to akurat tata Kuby -
czesc osob zartu nie zrozumie - trudno) tam osoba wysle Cie w kolejne
miejsce. I tak po zakonczeniu pelnego kolka trafiasz do osoby
pierwszej, ktora odsyla Cie zupelnie gdzie indziej niz za pierwszym
razem. Widocznie na poczatku widziala, ze masz lekka nadwage i chciala
Ci pomoc zbedne kilogramy zrzucic. Ja w czasie podrozy zrzucilem
jakies piec, a moje kilogramy byly akurat niezbedne (co osobiscie mnie
bardzo zmartwilo, poniewaz jesli ja zrzucilem to jako ze nic w
przyrodzie nie ginie przybral na wadze Piotrus, ktory akurat mial byc
na diecie). Dodam ze rozklad jazdy wyglada tutaj (czytaj jest
odczytywany przez ludzi wladajacych jedynie alfabetem lacinskim lub/i
cyrylica) mniej wiecej tak:
));€;&::&:&: 7:30, 14:30
&€))hk €)))€. 8:30
&€))€€&. 10:00, 24:30
i ostatni autobus to bynajmniej nie jest moja pomylka wynikajaca z
bezmyslnego wklepywania godzin. Osobiscie widzialem na wlasne oczeta,
normalnie byl autobus o godzinie wpoldodwudziestej piatej - byc moze
do Hogwartu, nie wiem bo przeczytac nie umialem, a osobiscie sprawdzic
nie moglem bo jechalismy akurat gdzie indziej.
Dwie rzeczy na razie uratowaly cala wycieczke po tym "urokliwym"
kraju. Pierwsza to rafa koralowa, druga dzieki kompletnie przypadkiem
napotkanym osobom - targobazar kamieni szlachetnych. Rafy opisywal nie
bede bo i co tu opisywac. Kto nurkuje ten powinien (bez przewodnika)
pojechac na Wyspy Similan. O targu z kolei (tata Kuby) pewnie rozpisal
sie moj Szanowny Wspolblogowicz (tym razem bez skrotow), a wiem to
poniewaz w pewnym momencie Szanowny Wspolblogowicz zapomnial, ze
jestesmy na niskobudzetowej wyprawie i probowal ni z tego ni z owego
(zaskakujac chyba tym i siebie i samego sprzedawce) zakupic worek
rubinow... I tymi optymistycznymi jednak dwoma akcentami... I obysmy
sie tu nigdy nie spotkali.

Kamieniowy biznes

Do Chantanburi w Tajlandii przyjechalismy ok. 20.00 i miasto wygladalo
jak wymarle. Knajpy pozamykane a my po calym dniu podrozy bylismy
strasznie glodni. Zasiedlismy w jedynym otwartym barze wypilismy sok z
solonym lodem -ochyda po prostu ochyda- zjedlismy kolacje i udalismy
sie do niezbyt urodziwego choc taniego hostelu. Rano pokrecilismy sie
po malo atrakcyjnym
miescie, zjedlismy sniadanie (choc latwo nie bylo bo wszystko
pozamykane), minelismy pusty targ kamieni i trafilismy na targ wyrobow
jubilerskich. Chantanburi slynie jako jedno ze swiatowych centrow
sprzedazy kamieni szlachetnych wiec na targu jubilerskim znalezlismy
mase niesamowitych koli za 60.000 pln oraz mnostwo wielokolorowych
pierscieni a wszystko pozamykane w gablotkach zdala od rak
kupujacych... Prawdziwa przygode zaczelismy trafiajac na miejscowy
market kamieniami szlachetnymi ktory odbywa sie w kazdy weekend
(piatek-niedziela). W sumie - mowiac miejscowy to go troche krzywdze
poniewaz mozna tu kupic kamienie z calego swiata (Madagaskar, Afryka,
Srilanka) oraz spotkac najprawdziwszych handlazy tymi kamieniami. Co
weekend przewijaja sie tu rubiny, szafiry i wiele innych kamieni za
miliony dolarow. A to wszystko w warunkach o ktorych az ciezko
mowic...: przy stolikach (wygladajacych jak obdrapane lawki szkolne)
ustawionych wzdloz ulicy siedza potencjalni kupcy do ktorych podchodza
sprzedajacy. I to wszystko miesci sie w wyobrazni - tyle ze w praktyce
sprzedajacy to osoby wygladajace na prawde biednie i niepozornie a
jedynie na ramionach maja zarzucone torby z kamieniami za ogromne
sumy. Mase przepieknych kamieni niezadko za 2-6 tys dolarow/ sztuka
maja popakowane w torebki foliowe.... Podchodza, wysypuja zawartosc
takiej torebki na tacke (wyscielana zwyklym bialym papierem) ustawiona
przed kupujacym i takim sposobem mozna tu uplynnic 100-200 tys pln lub
$ (a nawet znacznie wiecej) i to w ciagu kilku godzin (i to wszystko
bez jakichkolwiek podatkow)... Jak nie od dzis wiadomo ja jestem
kolekcjonerka i wielbicielka bizuterii (chyba szkola jubilerska tak
mnie skrzywila;) wiec postanowilam zakupic jakies kamienie do
oprawienia:) Najpierw udalismy sie w pewniejsze miejsce (czyli sklep)
i grzebiac w stercie najprawdziwszych rubinow wybralam sobie 2 szt
idealne na kolczyki. Targ nas troche odstraszal poniewaz slyszelismy o
falsyfikatach jakie trafiaja w rece malo wytrawnych znawcow ale
wzielismy sie na sposob (targ byl jednak bardzo kuszacy)- podeszlam do
jednego z kupcow (przybysza ze Srilanki) i poprosilam go o pomoc:) tym
sposobem zakupilismy kolejne dwa rubinki... oraz wzbudzilismy
zainteresowanie nami u kupca z czech mieszkajacego i kupujacego
kamienie na rynek amerykanski.... Zaczal on z nami rozmawiac az w
koncu zaprosil nas do swojego stolika... Siedzielismy z nim oraz jego
wloskim kolega chyba ze trzy godziny, tym samym trafilismy w sam
srodek biznesu kamieniami. Dowiedzielismy sie mnostwa niesamowitych
rzeczy: jak oceniac najlepsze rubiny, jak odbija sie swiatlo w
szafirach, jak wygladaja teraz rynki swiatowe, jak przewozic kamienie
(zupelnie nielegalnie - czyli tak jak czynia to wszyscy zawodowi
kupcy;). Chlopaki (tak na oko 60 lat kazdy) zrobili dla nas wyjatek i
pokazali nam co kupili przez ten weekend- moglismy dotykac kazdego z
tych niesamowitych okazow:) ocenili tez nasze zakupy -choc z lekkim
przymrozeniem oka poniewaz oni takimi maluszkami w ogole sie nie
zajmuja- jednakze stwierdzili ze cena jaka zaplacilismy warta jest
towaru a to nas w pelni satysfakcjonowalo:) zaproponowali nam tez
zebysmy kupili torbe rubinow za ok 100 pln za ktora w Polce mozna
osiagnac dziesieciokrotnosc tej kwoty;) Wygladalismy chyba na
profesjonalistow poniewaz sprzedajacy niezadko i przed nami wysypywali
swoje skarby a ja tak sie rozochocilam ze zaczelam je nawet ogladac
zamiast podawac je dalej;) kiedy teraz na to patrzymy wydaje sie ze
potraktowali nas jak pewna odmiane w pracy, pracy ktora wykonuja od
trzydziestu lat- podzielili sie z nami czescia swojej niesamowitej
wiedzy na temat kamieni, opowiedzieli o calym rynku, o marzach jakie
osiagaja, o kontaktach jakie trzeba miec aby w tym biznesie
zaistniec.... Ja do tej pory nie moge uwierzyc ze przez te kilka
godzin przed moimi oczami przewinely sie wrecz kilogramy kamieni
szlachetnych za setki tysiecy dolarow w dodatku traktowanych jak kazdy
inny towar - nic ekskluzywnego... A jutro nasz znajomy bedzie ogladal
jedna z najwieksztch perel na swiecie -perle pochodzaca od weza
morskiego warta ok 400.000 $.... no to jest zupelnie niesamowite......

Kambodza Siem Reap

Pierwsze dwie godziny po kambodzanskiej stronie granicy byly dla mnie
lekko stresujace - juz po zmroku tylko we dwoje jechalismy taksowka do
Siem Reap. Droga dluga i ciemna, w dodatku w tej ciemnosci to raczej
malo bezpieczna poniewaz czesc samochodow/skuterow jest zupelnie
nieoswietlona. Jednak na szczescie dobilismy do celu:) Wjazd do miasta
lekko zbil nas z tropu - zamiast miasteczka backpakerskiego
zobaczylismy ogromne luksusowe hotele.... Jednak pozniej bylo juz
znacznie lepiej- taksowkaz przezucil nas do tuktuka i tym sposobem
dotarlismy do centrum. Na szybko musielismy znalezc hotel poniewaz
nasza rezerwacja w Villa Golden Templ zaginela ale nie ma tego
zlego.... - znalezlismy tanszy hotel (8$ doba) a rowniez niczego
sobie:) a juz po chwili bylismy na night markecie... pelnym
kolorowych straganow, mnostwa ludzi, knajpek, muzyki a to wszystko z
jakims takim sympatycznym urokiem:) Kambodzanskie ceny sa wyjatkowo
przychylne dla naszego budzetu: piwo w knajpie 1.5-3.5 pln, obiad 8-9
pln, 30 minut masazu 9-12 pln... Tak wiec pokrecilismy sie troche po
miescie, zjedlismy obiad, opilismy sie piwa i drinkow a na deser
zaserwowalismy sobie masaz - tym razem stop:) ten scenariusz
powtarzalismy zreszta kazdego wieczoru spedzonego w Siem Reap:)
Kolejnego dnia zaczelismy trzydniowe swiedzanie watow- bilet wstepu to
wydatek rzedu 40$/os., poniewaz tereny sa ogromne wynajelismy jeszcze
tuktuka (3 dni/55$). Kambodza posiada wlasna walute ale wszelkie
rozliczenia prowadzone sa w dolarach amerykanskich jedynie czasami
ktos wydaje reszty tutejszymi pieniedzmi. Na pierwszy rzut poszedl
Angkor Wat... i coz ja moge napisac- Goska faktycznie mialas racje,
po Angkor Wacie kolejne swiatynie nie robia juz wrazenia... Jest to
absolutnie obledne, przepiekne miejsce, ktorego kazdy zakatek wykonany
jest z niesamowitym pietyzmem a caly obiekt jest monumentalny...
Niestety najwiekszy Kambodzanski skarb z roku na rok popada w coraz
wieksza ruine. Zwiedzajac waty na kazdym kroku mozna zauwazyc braki
pieniedzy na odrestaurowanie ich lub chociaz zadbanie o to aby
pozostaly w obecnym stanie.... W sumie ciezko sie temu dziwic skoro
Kambodza jest jednym z najbiedniejszych panstw w Azji. Ludzie zyja tu
bardzo skromnie, miesieczna pensja naszego kierowcy to 100 dol i to w
najbardziej turystycznym miescie (tuktuk ktorym nas wozil nalezy do
firmy w ktorej on tylko jest zatrudniony a zakupienie wlasnego pojazdu
to koszt ok 1600$ wiec poki co dla niego jest on zupelnie
nieosiagalny). Przy wejsciu do kazdej swiatyni na turystow czeka
gromadka dzieciakow probujaca sprzedac wszelkie dobra za 1 dolara,
niektore dzieci maja nawet po 3-4 latka i juz sa zmuszone do pracy
(chociaz kazde dziecko musi tu rowniez chodzic do szkoly). Ten
przyswiatynny handel jest dosc uciazliwy dla turystow- za kazdym razem
gdy wysiada sie z tuktuka jest sie osaczonym przez gromadke ludzi
przekrzykujacych sie wzajemnie aby tylko cos sprzedac. Mimo tej biedy
ludzie sa przyjazni i usmiechnieci, nasz kierowca opowiadal nam ze
wspolnie swietuja wszelkie okazje. Na slubach czy urodzinach pojawiaja
sie wszystkie osoby jakie znaja wiec czesto przyjecie liczy nawet 300
osob:) Zdecydowanie mniej radosnie wygladaja male zespoly,
przygrywajace ludowe piesni przy kazdym wacie- sa to ludzie okaleczeni
przez miny przeciwpiechotne ktorych pelna jest Kambodza. Zbieraja oni
pieniadze na rozbrojenie tych min oraz pomoc w zakupie protez rak czy
nog ich ofiarom. Pewnie dlatego w calym
Siem Reap widac niesamowite uwielbienie dla Angeliny Jolie - ktora na
pomoc dla Kambodzy przeznacza znaczne sumy.
Po trzech dniach zwiedzania tutejszych zabytkow, ktorymi zdecydowanie
jestesmy zachwyceni (procz Angkor Wat jest tu cala masa innych swiatyn
a kazda z nich ma niepowtarzalny urok) oraz wieczornego szwedania sie
po miescie (z pysznym jedzeniem, drinkami i masazami) przyszedl dzien
wyjazdu i wlasciwie pierwszy raz podczas calej podrozy bylo nam szkoda
opuszczac akurat to miejsce i tych ludzi.... Postanowilismy jednak ze
kiedys tu wrocimy aby procz Siem Reap poznac cala, prawdziwa
Kambodze....

sobota, 13 marca 2010

Ayutthaya

Z przewodnikiem "wiedzy i zycia" w reku - niewiedziec czemu nie z
lonely planet, chyba kolorowe obrazki mnie tak zmylily - dotarlismy do
Ayutthaya. Jest to byla stolica Tajlandii z mnostwem watow rozsianych
po calym miescie... Waty a wlasciwie ich ruiny faktycznie sa wszedzie
i calkiem ladnie wygladaja ale dla nas najwieksza atrakcja bylo
mieszkanie w hostelu Moradok. Hostel jak hostel niby nic specjalnego
ale ludzie.... ludzie w tym hostelu byli boscy:) Gina (wlascicielka)
opiekowala sie nami jakby nas znala od lat, bez proszenia (i oplat)
odwozila nas a to na dwodzec a to na autobus (co zdecydowanie nie
zdaza sie zbyt czesto). Wieczorami natomiast wraz z "Mama" balowala z
nami w barze:) "Mama" jest w tym hostelu osoba do pomocy, serwujaca
rano sniadania, dbajaca o pokoje a wieczorem jest dusza towarzystwa i
dobrym duchem hostelu:) takiej werwy, radosci z zycia (mimo ogromnych
niedostatkow materialnych) oraz tak zarazliwego szczerego smiechu nie
slyszelismy od kilku miesiecy wiec brzuchy nas bola do tej pory:) ah i
jeszcze slowko o Lop Buri (rowniez polecane przez nas przewodnik- na
szczescie nie tylko nasz)- jest to miasto na 3 godz zwiedzania
(zgadzamy sie tu ze znajomymi z Moradoka) a jego najciekawsztm
zabytkiem jest Monkey Wat. W tym Wacie drugi autor bloga zostal
zaatakowany przez mala malpke. Skubana niepostrzezenie wskoczyla mu na
plecy kiedy staral sie zrobic zdjecie. Swoje male paluszki wplotla mu
we wlosy i mocno sie ich trzymala a gdy zorientowala sie ze nie damy
za wygrana i dlugo na tych plecach nie posiedzi chyba z bezsilnosci
ugryzla go w ucho i uciekla.....

czwartek, 11 marca 2010

Dzien relaksu

Marcin z samego rana poplynal na nurkowanie w okolicy wysp Ko Similan -
jak sie pozniej okazalo nalezalo wlasnie to miejsce wybrac na
odpoczynek (zamiast Krabi i Phi Phi). Cala wyspa jest parkiem
narodowym wiec nie ma tam nic procz campingu, przepieknych pustych
plaz i niesamowitych raf koralowych (Marcin stwierdzil ze byla to
najladniejsza rafa jaka widzial do tej pory).... No coz moze
zatrzymamy sie tam podczas kolejnej naszej podrozy;) ja natomiast w
tym czasie zakupilam bilety do Bangkoku na wygodnutki autobus za
jedyne 895 bahtow (jednak okazalo sie ze sa jeszcze miejsca - ach ci
ludzie w agencjach...) oraz wybralam salon masazu:) oczywiscie
postanowilam sprobowac czegos nowego wiec zaryzykowalam masaz tajski.
Masaz tajski - oczym wczesniej nie wiedzialam - jest to masaz dosc
mocno poloczony z rozciaganiem... Ja tam na swoje rozciagniecie nie
narzekam ale tutaj pani masazystka hmmm a wlasciwie to chyba bardziej
pan masazysta naprawde dal z siebie wszystko aby wypuscic mnie z
tamtad bardziej gibka:) No wlasnie, tutaj jest mnostwo tranwestytow i
transeksualistow - w co drugim sklepie pracuje mezczyzna w pelnym
makijazu i ubrany tez raczej jak kobieta tak wiec co do mojego
masazysty pewnosci stuprocentowej nie mam choc widok jest to dosc
osobliwy.... A sam masaz byl dosc przyjemny choc z masazem
relaksacyjnym nie mial zbyt wiele wspolnego. Mnostwo ugniatania,
uciskania zdecydowanie do bolu (rowniez kolanami) oraz zakladania
dzwigni na wszelkie partkie ciala w celu porozciagania wszystkiego co
sie da... Po takiej zachecie wybralam sie na masaz stop zeby troche
odpoczac a tam to samo: ugniatanie, uciskanie, doprowadzanie niemal do
placzu przez wodzenie patyczkiem po kosciach i oczywiscie rozciaganie
- sama rozkosz, polecam kazdemu kto sie tu wybiera:)

sobota, 6 marca 2010

Pomyslowo turystyczna Malezja (nieco zalegla)

Ludzie caly czas cos wymyslaja. Kiedys, ktos wymyslil kolo i
przyczynil sie tym do smierci wiekszej ilosci osob niz Hitler i Stalin
razem wzieci, ktorzy kola nie mogli wymyslic bo jak sie urodzili to
kolo juz bylo i widocznie strasznie tym faktem sfrustrowani
postanowili wymyslic cos innego. Tylko z mysleniem jak pokazala
historia nie szlo im najlepiej, mimo ze bardzo sie starali. Ludzie
wiec caly czas cos wymyslaja, a mieszkancy Malezji widocznie
sfrustowani ze wszystko juz zostalo wymyslone i nic nowego, co
odmieniloby historie swiata im sie wymyslic nie uda, postanowili
sprawdzic sie na innym polu i wymyslili sobie ze pchna swiatowa
turystyke na zupelnie nowe tory. Otoz wyobrazcie sobie, ze mieszkancy
Malezji wymyslili sobie ze maja na terenie swojego terytorium atrakcje
turystyczne. Byc moze to Matka Natura na wielotysiecznoletniej drodze
ewolucji postanowila mieszkancow Malezji uposledzic umyslowo, bowiem
dodatkowo udalo im sie przekonac do tego swojego karkolomnego,
rzeklbym, pomyslu reszte spoleczenstwa malezyjskiego (oraz niemala
rzesze turystow zagranicznych). Wiekszosc mieszkancow Malezji potrafi
wiec zjechac, na przyklad w weekend lub swieto typu Matki Boskiej
Zielnej, w jedno miejsce po to zeby odwiedzic najwieksza atrakcje
turystyczna Cameron Higlands (tada!) ......farme truskawek. Tak wiec
korki robia sie okropne, a wiekszosc wspomnianego spoleczenstwa
zainteresowana jest obejrzeniem tych mitycznych wrecz tutaj truskawek
i byloby to zupelnie przekladalne na polskie Zakopane, tyle ze
Malezyjczycy poszli o krok dalej. Do swojego pomyslu postanowili
wciagnac branze spozywcza, zabawkarska, poligraficzna oraz tekstylna.
I trudno mi sobie wyobrazic, na przyklad cale Krupowki usiane
straganami, gdzie mozna nabyc oscypka-pluszaka, oscypka - gume do
zucia, oscypka - magnez na lodowke lub koszulkie z pieknym
zakopianskim oscypkiem. W Cameron Higlands truskawkowe szalenstwo
siegnelo zenitu i postuluje zeby wielka truskawka zosla czescia herbu
tego regionu (jesli ktos jeszcze tego nie wymyslil). Jest to rowniez
dobra wiadomosc dla takich miejscowosci jak Lowicz lub Tarczyn, ktore
odpowiednio kierujac reklame na poludniowowschodnio azjatycki rynek
moglaby uczynic ze swoich miejscowosci preznie dzialajace kurorty
turystyczne. Nie bedzie to na pewnotak atrakcyjne jak w Cameron
Highlands bo dla zagranicznych turystow, jakby bylo im malo i
postanowili jednak sprobowac czegos innego niz truskawki czeka kolejna
atrakcja owocowa. Owoc durian (nazwa chyba ma cos wspolnego z tymi
ktorzy ow owoc postanowia sprobowac) reklamowany przez miejscowych
specjalistow od marketingu turystycznego haslem: smierdzi jak pieklo,
smakuje jak niebo. Zazwyczaj do oddania naszych wrazen zapachowo
smakowych uzywamy porownan do rzeczy powszechnie znanych. Jest to
metoda opisowa bardzo niedoklada bo wiekszosc mies w opisie
probujacych smakuje jak kurczak, a owocow jak jablko, gruszka, banan,
pomarancza lub dowolna kombinacja powyzej wymienionych (bez kurczaka).
Durian niestety nie pachnial jak dowolna kombinacja wyzej wymienionych
wlaczajac kurczaka. Gdybym najwierniej mial oddac zapach tegoz owocu
powiedzialbym, ze jest to skrzyzowanie bardzo intensywnie dojrzalych
serow plesniowych z zapchem stada zdechlych szczurow. Skuszony jednak
nadzwyczaj chwytliwym haslem (a wiadomo ze reklamie wierzyc nalezy bo
w reklamie nie wolno klamac) postanowilem osobiscie owego owocu
sprobowac. Pomyslalem sobie, jak mi sie w niebie spodoba to kto wie,
kto wie moze sobie cieplej o ktorejs z religii pomysle. Tak wiec
wgryzlem sie dosyc mocno oczekujac polaczenia smakow wanilli,
czekolady, ananasa i jednoczesnie dodatkowo gotowy doswiadczyc
nieznanego dotad doznania smakowego. I w sumie moje oczekiwania
zostaly spelnione w czesci oferujacej nowe doznania smakowe bo wlasnie
probujac ow owoc z nowych doznan smakowych juz wiem jak moze smakowac
stado zdechlych szczurow ( a do tej pory sprobowac nie mialem odwagi).
Zeby chociaz nuta kurna truskawki - nic z tych rzeczy...!). I jesli
tak smakuje niebo to jest to bardzo przykra wiadomosc dla wszystkich
wierzacych chyba ze Muzelmanie maja swoje niebo to wtedy jest jeszcze
dla wierzacych jakas nadzieja (tutaj wyjsciem moze byc jeszcze szybkie
przescie na jedna z odmian - "...izmow", "nawrocenie" nie wymaga
pojscia do spowiedzi). Rownie ciekawa co intrygujaca atrakcja
turystyczna, moze byc odwiedzenie jednej z upraw herbaty. Drugi Autor
Bloga (slynny herbaciany koneser)(tutaj mala dygresja zeby nie bylo
niedomowien jesli Drugi Autor Bloga jest jak wskazuje nazawa drugi to
kto jest pkerwszy, no kto?) postanowil sprobowac herbaty prawie wprost
z krzaka i w pobliskiej herbaciarni sieknal herbate zielona, ktora jak
sie pozniej okazalo wcale tam nie rosla, bo tam mieli tylko czarna a
ta zielona ekspresowa sprowadzali z Chin (jak sie okazalo tak jak
sadzonki truskawek). Degustator byl bardzo zawiedziony, ale czego sie
mozna bylo spodziewac...
Malezyjczycy wiec przescigaja sie w wymyslaniu nowych artakcji
turystycznych, i widocznie ten nastroj wymyslania udzielil sie naszemu
koledze Robertowi (skadinad bardzo sympatycznej personie), ktory bedac
na wyspie Langkawi wymyslil sobie wywolanie konfliktu o charakterze
swiatowym. Generalnie Robert, osoba dosyc powsciagliwa o wyspiarsko -
walijskim temperamcie kontemplujacym wsiadajac na skuter postanowil
wypowiedziec (chyba w imieniu calego krolestwa) traktat o nieagresji z
Japonia. Jak pomyslal tak natychmiat zrobil i wyjezdzajac z
wypozyczalni skuterow postanowil przeprowadzic pierwszy atak z tak
zwanego zaskoczenia w zaparkowana na przeciwko Toyote. Samochod
zdawalbyl sie byc rownie zaskoczony sila uderzenia co jednostka
atakujaca, ktora akurat zaskoczona tym byc nie powinna bo osobiscie
widzialem jak tuz przed samym uderzeniem ww jednostka dodala gazu.
Pani wypozyczajaca niestety opatrznie zrozumiala to zajscie i
zakwalifikowala je jako wypadek wiec skonczylo sie na zaduscuczynieniu
dla Japoni oraz naprawie jednostki za pomoca ktorej atak zostal
przeprowadzony. Konflikt miedzypanstwowy zostal wiec chwilowo
zazegnany, szczegolnie ze Robert postanowil nie podjac drugiej proby
osobiscie tylko dzialal z ukrycia, siedzac na jednym skuterze z naszym
kolega Zbigniewem (i probujac do tego swojego konfliktu wmieszac
Polske). Do niczego jednak nie doszlo przynajmniej w czasie naszej
bytnosci na wyspie Langawi.
Ludzie wymyslaja rozne rzeczy. Obecnie przemieszczajac sie autokarem
do Bangkoku, tuz przed tym jak zabralem sie za uzupelnianie bloga
znalazlem okolo 30 rzeczy, ktore w chwili obecnej stanowia zagrozenie
dla mojego zycia. Najbardziej przerazila mnie sytuacja kiedy podreczny
plecak lezacy na podlodze zostaje z niej (na mega wyboju) poderwany na
wysokosc siedzacegomnie. W momencie kiedy jest w szczytowym punkcie
swojej paraboli lotu w autokar uderza czolowo z predkoscia 250 km/h
pociag. Uderzenie to nadaje plecakowi impet, plecak zmienia
trajektorie lotu na prostopadla i zmierza w kierunku mojej glowy.
Nieby nie mam tam nic ciezkiego, ale zostac uderzonym w glowe przez
taki pedzacy plecak to na pewno nic przyjemnego. Na szczescie nic
takiego sie nie stanie bo tu nie ma pociagow jadacych 250 km/h. Ide
wiec spokojnie spac czego i Wam zycze. Wiec Karaluchy i szczypawki i
takie tam....

Khao Lak

Kolejny tajski dzien wygladal troche lepiej niz poprzednie choc i tu
(w Khao Lak) na uprzejmosc ludzi nie ma co liczyc - nauczeni
doswiadczeniem aby biletow autobusowych nie kupowac w biurach
turystycznych postanowilismy pojechac na dworzec. Najpierw taksowkaz
zapewnial nas ze biuro bedzie otwarte ale wybralismy tanszego tuktuka
ktory to z wielka ochota zawiozl nas na dworzec aby oswiadczyc nam ze
biuro jest juz dawno zamkniete i mozemy sie tam pojawic ponownie
nazajutrz o 8 rano wrrrrrrr. W tej sytuacji postanawiamy zmienic
taktyke podejscia do tubylcow i zamiast byc latwowiernymi i milymi
turystami zaczynamy wymagac i w razie potrzeby robic awantury tzw.
taktyka na Cejrowskiego (a ogladajac te jego programy dziwilismy sie
ze on tak ostro traktuje tych "biednych ludzi"). Pojawily sie tez i
mile aspekty naszej ucieczki z Krabi Ao Nang a mianowicie w Khao Lak
jest o niebo mniej ludzi:) na plazy mozna spokojnie cieszyc sie piekna
pogoda, lazurowa woda (choc troche mniej lazurowa niz w okolicach
Krabi) i po prostu odpoczywac:) ceny tez sa tu troche nizsze co nie
pozostaje bez wplywu na nasze humory;) Wczoraj wyprobowalam
niesamowity sposob na piling stop - piling wykonywany przez malutkie
rybki .... Rybki te zywia sie martwym naskorkiem wiec gdy tylko w
wodzie zanurzy sie reke lub noge odrazu sie na nia zucaja i zaczynaja
delikatnie obgryzac:) strasznie to laskocze w pierwszej minucie ale
efekt wart jest tej chwili laskotek i ok 20 pln za 20 min masazo-
pilingu:)

piątek, 5 marca 2010

Przereklamowana Tajlandia

Na terenie Tajlandii jestesmy trzeci dzien i ja juz mam dosc.... Byc
moze zostalismy rozpuszczeni przebywajac w innych panstwach gdzie
miejscowi oczywiscie chca zarobic na turystach, czasem ich naciagaja
ale na pewno nie w tak chamski sposob jak tu. Na ta chwile Tajlandie
moge nazwac krajem oszustow ktorzy za wszelka cene sprzedadza ci
wszystko mowiac kompletnie co innego. Przyklad: kupujesz bilet na
autobus, pytasz o ktorej godzinie jest wyjazd i dostajesz inf ze np o
10.00 i ze podroz trwa 2 godz., poczym w dniu wyjazdu okazuje sie ze
autobus jest o 12.00 dodatkowo spozniony godzine a podroz trwa nie 2 a
4 godz. Kierowca zapytany o to wogoe cie ignoruje i nawet nie raczy
spojrzec w twoja strone. Spotkana przez nas wloszka kupila bilet na
autobus ktory z miejsca x do miejsca y mial jechac 4 godz a w praktyce
jechal 8 godz i co z tego ze miala te 4 godziny zapisane na bilecie
skoro cala obsluga sie z niej smieje... Albo kupujesz wycieczke
dopytujesz jaka lodzia bedziesz plynac, czy na pewni mala 22 osobowa
wiec znow osoba z biura wszystko to potwierdza mowiac ze wyprawe
organizuje sprawdzona firma a rano okazuje sie ze na lodzi zamiast 20
os jest 45 os. I tak na prawde jedyne co mozesz im zrobic to chyba
pobic oszusta... Chociaz kiedy podirytowany chlopak czekajacy na bus
zamarkowal ze tenze bus kopie odrazu zostal faktycznie zaatakowany
przez przez kierowce - no po prostu dramat.... Byc moze i byl to kraj
usmiechnietych i milych ludzi ale jakies 10 lat temu.... Po takim
trakrowaniu przez miejscowych cala uroda kraju blednie, zreszta na
tych pieknych rajskich plazach jest nastawianych tyle motorowek ze nie
widac wody wiec ciezko mowic o ladnych widokach. Jak tak dalej pojdzie
to stad wyjezdzamy w jakies cywilizowane miejsce.... Choc jeszcze mam
nadzieje ze gdy opuscimy najbardziej turystyczny rejon to i miejscowi
ludzie beda inni....

środa, 3 marca 2010

Malezja Langkawi






W Penang odrazu udezylo w nas gorace i wilgotne powietrze wiec znow
poczulismy wakacje:) gwar ulicy, zapachy przydroznego jedzenia i
oczywiscie impreza - tzn. miejscowe swieto. Scena z wystepami,
przystrojone ulice, obrzucanie mandarynkami dzwonu;) troche sie tam
pokrecilismy, zjedlismy kolacje za jedyne 9 pln (to juz za dwie os.),
popilismy to piwkiem w reggae knajpie pod hostelem i tyle widzielismy
to miasto - szkoda bo wydawalo sie sympatyczne:( 8.30 odplywal nasz
prom, na Langkawi dotarlismy ok. 11.00. Taksowka za jedyne 25 pln
dotarlismy do hostelu zacky guest house (jakies 30-40 min jazdy).
Hostel przesympatyczny zwlaszcze ze najtanszy z dotychczasowych (6 dol
za glowe/doba) ale to nie wszystkie jego zalety - zdziwilo nas
(Zbyszka i jego angielskiego kolege Roberta z ktorymi sie tam
spotkalismy rowniez) ze kazdy gosc sam pilnuje ile piwa czy innych
napoi uzyl - czyli pelna samoobsluga plus prosba zeby zapisywac co
bierzemy na karteczce i rozliczamy sie z tego pod koniec pobytu.....
Strasznie to mile z ich strony i czlowiek faktycznie pilnuje sie zeby
tego zaufania nie nadszarpnac:) wlasciwie to wszystko nam sie na tej
wyspie podobalo... Cala wyspa obieta jest strefa wolnoclowa wiec
alkohol jest super tani - piwko w hostelu czy knajpie to ok 3 pln.
Piekne plaze na ktorych nie ma tloku. Bardzo smaczne, swiezutkie i
tanie (ok 12-17 pln za talez) owoce morza - objedlismy sie jak baki:)
wyspa mimo ze turystyczna to ma bardzo wyluzowany charakter- nikt tam
czlowieka nie neka, nie zaprasza na tysiace masazy, do restauracji czy
do skozystania z uslug krawieckich. No i widoki.... jest tam na prawde
fajnie - woda i gory jednoczesnie. Oczywiscie wjechalismy na most
widokowy zawieszony ok. 600 mnpm miedzy dwoma. Tyle ze nie to wszystko
bylo najwazniejsze... najwazniejsze bylo to ze przez pol wyspy
jechalismy na wlasno recznie prowadzonych skuterach ( ja na swoim,
Drugi Autor Bologa na swoim) aby tam dotrzec:) do wypozyczenia tych
maszyn namowil nas Zbyszek i po 10 min lekcji ruszylismy w trase...
Niestety pierwsza przejazdzka Roberta zakonczyla sie na zaparkowanym w
poblizu samochodzie wiec on dzielil skuter ze Zbyszkiem. Ja cala
zestresowana ledwo moglam dodawac gazu takie mialam spocone dlonie a w
dodatku zmuszeni bylismy wracac po zmroku przez las i krete gorskie
drogi poniewaz skuter Drugiego Autora Bloga splatal nam figla i w
momencie kiedy postanowil on zostac w tyle aby moc sie mocniej
rozpedzic po prostu nie odpalil..... Stresik lekki byl zwlasza kiedy
przyszlo mi wybierac miedzy lepsza widocznoscia bez ciemnych okularow
na nosie a ryzykiem ze mi w to odsloniete oko mucha wpadnie;) ale
dojechalismy bezpiecznie, zadowoleni a mnie reka od sciskania
kierownicy nadal boli....