Drodzy siostrzeńcy Gobo ...

jeśli znaleźliście się na tym blogu oznacza to, że jesteście osobami nadzwyczaj ciekawskimi i wścibskimi. Dodatkowo nie macie co robić w pracy i w domu tylko czytać blogi ...
A tak już na poważnie to wręcz przeciwnie.


sobota, 3 kwietnia 2010

Rododendronowe szalenstwo i wielgasne gory:)

Trzeciego dnia musielismy wstac o 4.00 zeby zdazyc dojsc na Poon Hill
(godzina drogi w jedna strone) i tam obejrzec wschod slonca.
Tego wlasnie dnia mielismy pierwszy raz zobaczyc prawdziwe gory- dla
Nepalczykow gory sa tylko tam gdzie lezy wieczny snieg, gorom
wielkosci 3-4 tys metrow nawet nie nadaja nazw bo nie warto...
Niespodzianke mielismy juz zaraz po przebudzeniu bo z okna naszego
pokoju gdzies tam w ciemnosciach moglismy dostrzec pierwsze szczyty:)
Wraz z nami na punkt widokowy wybrali sie oczywiscie wszyscy
przemierzajacy ten szlak wiec szlismy sobie gesiego droge oswietlajac
jedynie latarkami. Kiedy dotarlismy na miejsce widok byl rzeczywiscie
niesamowity (mimo iz pogoda znow splatala nam figla i czesc widoku
osnuta byla mgla) - pierwszy raz ogladalismy siedmio i osmiotysieczne
(Annapurna I) gory.... Nieprawdopodobne kolosy pokryte sniegiem od
szczytow ktorych zaczelo odbijac sie czerwone wschodzace slonce.
Kupilismy po kubku goracej cherbaty poniewaz zrobilo sie na prawde
chlodno i patrzylismy jak wryci. Oprocz zachwycania sie tym wszystkim
trwalo rowniez zdjeciowe szalenstwo ktoremu i my sie poddalismy:)
Minela godzina i trzeba bylo wracac na sniadanie zwlaszcza ze tego
dnia czekalo nas kolejne piec godzin marszu (czyli w sumie 7 godzin
tego dnia). Gdy zaczelismy schodzic oczom naszym ukazaly sie olbrzymie
drzewa rododendronow calusienkie w kwiatach. Rozejrzelismy sie do kola
i okazalo sie ze jestesmy w rododendronowym niebie... Wszedzie byly
rozowe i czerwone kwiaty. Cale wzgorza wygladaly jakby byly rozowe a
kontrast pomiedzy kwiatami i osniezonymi gorami wydawal sie wrecz
nierealny.... Ja nie wiedzialam czy wieksze wrazenie robia na mnie te
tysiace kwiatow czy olbrzymie gory wiszace nad nimi;) Z nieschadzacymi
z twarzy usmiechami dotarlismy na sniadanie (musli z owocami - bo duzo
weglowodanow ma a weglowodany to sila ktorej nam potrzeba i jajka dla
smaku. Sniadanie musi byc pozadne), spakowalismy nasze rzeczy i
przyszedl czas wymarszu. Tego dnia droga byla zroznicowana, raz w gore
raz w dol i wlasciwie caly czas przez rododendronowe lasy nad ktorymi
wylanialy sie biale szczyty wiec te piekne widoki dosc skutecznie
odwracaly nasza uwage od zmeczenia. Okazalo sie ze wraz z nami na
trasie jest 52 osobowa grupa Brytyjczykow i moga sie pojawic problemy
z pokojami w Tadapani a kolejna wioska jest oddalona o trzy godziny
drogi... Sancha zaczal nas pospieszac az w koncu sam pobiegl
zarezerwowac pokoj. Nas natomiast dopadl deszcz ktory po chwili
przeistoczyl sie w grad co dosc mocno podkrecilo nasze tempo i po 10
min bylismy na miejscu:) Wpadlismy do naszego pokoju (pokoje wygladaly
tak ze jakies dziewczyny obok przez 10 min nie mogly przestac sie
smiac na widok wlasnego lokum:), szybko rozwinelismy nasze cieple
spiworki (dopiero tu docenilismy fakt ze je ze soba caly czas tachamy
a waza sporo) i wskoczylismy w nie zeby sie zagrzac. Zagrzewaniu nie
byloby konca ale Sancha wyciagnal nas na kolacje i partyjke macao:)
Cherbatka z imbirem, pierozki i znow o 20.00 gotowi bylismy do
spania:) Na szczescie tu wszyscy klada sie o tej porze wiec nie ma
problemu, za to jest bloga cisza....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz