Drodzy siostrzeńcy Gobo ...

jeśli znaleźliście się na tym blogu oznacza to, że jesteście osobami nadzwyczaj ciekawskimi i wścibskimi. Dodatkowo nie macie co robić w pracy i w domu tylko czytać blogi ...
A tak już na poważnie to wręcz przeciwnie.


wtorek, 6 kwietnia 2010

Odleglosc to sprawa umowna...

Nadszedl piaty dzien wedrowki, szesc godzin marszu z czego jedna
godzina drogi w dol i piec godzin drogi pod gore. Nogi juz niezle daja
o sobie znac, mnie bola uda Marcina bola lydki ale co zrobic - trzeba
isc. Pozostale ekipy opuscily nasz szlak wracajac do Pokhary wiec
nawet nie ma sie do kogo pozalic na ciezki los;) W dodatku gory
calkowicie zaslonila mgla... Jedyne co nas pchalo dalej to obietnica
odpoczynku w goracych zrodlach:) Znow wiec maszerowalismy w ostrym
sloncu po nieoslonietym terenie, tym razem zabudowan nie bylo prawie
wcale wiec odpoczywalismy pod drzewami przysiadajac na kamieniach i
popijajac niesiona ze soba wode. W koncu ok 15.00 dotarlismy na
miejsce. Wykapalismy sie, zjedlismy obiad i przyszla pora ruszac do
goracych zrodel. Sancha zapewnil nas ze to calkiem niedaleko, jakies
20 min drogi i spokojnie mozemy isc w klapeczkach. Zabralismy wiec
reczniki, stroje kapielowe i ruszylismy... Hmm ruszylismy i szlismy i
szlismy i 20 min minelo juz dawno a goracych zrodel jak nie bylo tak
nie ma, w dodatku droga prowadzila ostro w dol czyli powrot to jakies
40 min wedrowki pod gore... Ja juz bylam gotowa zrezygnowac z tej
przyjemnosci kiedy nagle gdzies w dole ujrzalam trzy baseny tuz nad
rzeka a skoro cel byl juz tak blisko szkoda bylo zawracac. Po
uiszczeniu stosownej oplaty wskoczylismy do basenu wygrzac umeczone
miesnie, wszystkie ekipy ze szlaku zrobily to samo wiec miejsca nie
bylo zbyt duzo ale czy to wazne kiedy czuje sie takie sympatyczne
cieplo i czlowiek w koncu moze sie zrelaksowac... Sancha plawil sie w
tym cieple razem z nami ale po kilku minutach wyszedl zeby pozadnie
umyc sie mydlem pod strumykiem i po 15 min juz na nas kiwal ze jest
gotowy do powrotu:) Droga pod gore faktycznie okazala sie dluga i
meczaca a my doszlismy do wniosku ze pytanie miejscowych o odleglosci
dla nas jest bez sensu bo to co dla nich jest blisko dla nas jest
piekielnie daleko, wszystko to kwestia przyzwyczajenia. Jesli ktos w
dziecinstwie -jak np ludzie z wioski Sanchy- aby dojsc do szkoly,
szesc dni w tygodniu, dwa razy dziennie musi pokonywac dwie godziny
drogi to teraz dla niego 20 min wedrowki (wlasciwie w 20 min to
miejscowi pokonuja te trase, turystom zajmuje to dwa razy wiecej
czasu) to zadna odleglosc...

Z wczesniejszych rozmow z Sancha wywnioskowalismy ze szosty dzien
trekkingu bedzie krotki, latwy i przyjemny a tu nic bardziej mylnego
znow czekalo nas 7-8 godzin lazenia. Na szczescie dla mnie droga w
duzej mierze prowadzila w dol - Marcin woli wchodzenie pod gore
poniewaz wtedy jego calkiem spory plecak nie wybija go z rownowagi.
Tego dnia tak jak i wczesniej przechodzilismy przez male wioski w
ktorych mozna bylo napic sie coli lub piwa wczesniej wniesionego tam
przez tragarzy, spotykalismy dzieci ktore na widok turystow wyciagaly
rece po jakies podarunki, widzielismy pasterzy prowadzacych owce; kozy
lub wielgasne krowy na pastwiska, po prostu codzienne zycie ludzi
mieszkajacych w Nepalu okraszone pieknymi widokami i blogimi odglosami
przyrody:) Nasz ostatni hostel troche nas zaskoczyl "azurowymi"
scianami miedzy pokojami ale przez te trzy miesiace zdarzylismy
przywyknac do roznych warunkow noclegowych i sanitarnych wiec nie bylo
powodu do narzekan. W dodatku kolejnego dnia jedynie trzy godziny
marszu dzielily nas od lenistwa w Pokharze:) Niestety na sam koniec
drogi Drogi Autor Bloga splatal nam figla i sie rozchorowal wiec
zamiast malego pijanstwa w ramach uczczenia zakonczenia trekkingu do
kolacji serwowany byl hot lemon...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz