Drodzy siostrzeńcy Gobo ...

jeśli znaleźliście się na tym blogu oznacza to, że jesteście osobami nadzwyczaj ciekawskimi i wścibskimi. Dodatkowo nie macie co robić w pracy i w domu tylko czytać blogi ...
A tak już na poważnie to wręcz przeciwnie.


środa, 7 kwietnia 2010

Ostatni Everest w Kathmandu

Dni spedzone na lonie natury definitywnie przeszly do przeszlosci a
turbus czy tego chcielismy czy nie podczas siedmiogodzinnej trasy
nieustannie zblizal sie do Kathmandu. Ostatnie dwa dni podrozy: plan
ktory szybko powstal w naszych glowach zakladal jak najdluzsze
wygrzanie sie w sloncu na dachu naszego hotelu. Jak pomyslelismy tak
zrobilismy a zimny Everest dodatkowo umilil nam te chwile. Znalezlismy
rowniez czas na poszwedanie sie po miescie i szybkie zakupy- mimo
sprzeciwu Drugiego Autora Bloga wraz z nami do Polski jedzie sliczna
tanka:) Wieczorem natomiast spotkalismy sie na kolacji z Bhola i
Sancha i oczywiscie Dal Bathem w roli glownej (jedynie Marcin wylamal
sie z Dal Bathowego towarzystwa). Sancha pochlona taka porcje ryzu ze
ja do tej pory nie moge wyjsc z podziwu a dowcipom na ten temat nie
bylo konca:) na szczescie przez te kilka dni spedzonych z nami zdazyl
sie przyzwyczaic do naszych zartow i zlosliwosci i nawet zaczal
odwdzieczac sie tym samym a poczciwy Bhola tylko krecil glowa z
niedowierzaniem. Bholi natomiast naleza sie slowa uznania i pochwaly
poniewaz to najbardziej opiekunczy, serdeczny i przyjacielski
wlasciciel biura turystycznego jakiego w zyciu spotkalam, jego
skromnosc i grzecznosc w stosunku do ludzi jest wrecz dzis
niespotykana... Ostatniego dnia zostalismy obdarowani przez niego
prezentami, odwiezieni na lotnisko a na naszych szyjach zawisly
specjalne chusty jako talizmany na szczesliwa podroz i powrot do
domu:) Z takiego miejsca, od takich ludzi az zal jest wyjezdzac wiec
na pewno do Nepalu jeszcze wrocimy... Teraz natomiast czeka nas nocka
na lotnisku w Delhi (tym razem zajelismy strategiczne pozycje na
lezankach z dala od glosnikow), jutro przesiadka w Helsinkach i w
koncu ladowanie w Warszawie a jak juz wyladujemy to przyjdzie czas na
planowanie kolejnej wyprawy... moze Kuba, moze Japonia, Hawaje,
Afryka... tyle ciagle jest do zobaczenia- tylko urlopu brak;)

wtorek, 6 kwietnia 2010

Odleglosc to sprawa umowna...

Nadszedl piaty dzien wedrowki, szesc godzin marszu z czego jedna
godzina drogi w dol i piec godzin drogi pod gore. Nogi juz niezle daja
o sobie znac, mnie bola uda Marcina bola lydki ale co zrobic - trzeba
isc. Pozostale ekipy opuscily nasz szlak wracajac do Pokhary wiec
nawet nie ma sie do kogo pozalic na ciezki los;) W dodatku gory
calkowicie zaslonila mgla... Jedyne co nas pchalo dalej to obietnica
odpoczynku w goracych zrodlach:) Znow wiec maszerowalismy w ostrym
sloncu po nieoslonietym terenie, tym razem zabudowan nie bylo prawie
wcale wiec odpoczywalismy pod drzewami przysiadajac na kamieniach i
popijajac niesiona ze soba wode. W koncu ok 15.00 dotarlismy na
miejsce. Wykapalismy sie, zjedlismy obiad i przyszla pora ruszac do
goracych zrodel. Sancha zapewnil nas ze to calkiem niedaleko, jakies
20 min drogi i spokojnie mozemy isc w klapeczkach. Zabralismy wiec
reczniki, stroje kapielowe i ruszylismy... Hmm ruszylismy i szlismy i
szlismy i 20 min minelo juz dawno a goracych zrodel jak nie bylo tak
nie ma, w dodatku droga prowadzila ostro w dol czyli powrot to jakies
40 min wedrowki pod gore... Ja juz bylam gotowa zrezygnowac z tej
przyjemnosci kiedy nagle gdzies w dole ujrzalam trzy baseny tuz nad
rzeka a skoro cel byl juz tak blisko szkoda bylo zawracac. Po
uiszczeniu stosownej oplaty wskoczylismy do basenu wygrzac umeczone
miesnie, wszystkie ekipy ze szlaku zrobily to samo wiec miejsca nie
bylo zbyt duzo ale czy to wazne kiedy czuje sie takie sympatyczne
cieplo i czlowiek w koncu moze sie zrelaksowac... Sancha plawil sie w
tym cieple razem z nami ale po kilku minutach wyszedl zeby pozadnie
umyc sie mydlem pod strumykiem i po 15 min juz na nas kiwal ze jest
gotowy do powrotu:) Droga pod gore faktycznie okazala sie dluga i
meczaca a my doszlismy do wniosku ze pytanie miejscowych o odleglosci
dla nas jest bez sensu bo to co dla nich jest blisko dla nas jest
piekielnie daleko, wszystko to kwestia przyzwyczajenia. Jesli ktos w
dziecinstwie -jak np ludzie z wioski Sanchy- aby dojsc do szkoly,
szesc dni w tygodniu, dwa razy dziennie musi pokonywac dwie godziny
drogi to teraz dla niego 20 min wedrowki (wlasciwie w 20 min to
miejscowi pokonuja te trase, turystom zajmuje to dwa razy wiecej
czasu) to zadna odleglosc...

Z wczesniejszych rozmow z Sancha wywnioskowalismy ze szosty dzien
trekkingu bedzie krotki, latwy i przyjemny a tu nic bardziej mylnego
znow czekalo nas 7-8 godzin lazenia. Na szczescie dla mnie droga w
duzej mierze prowadzila w dol - Marcin woli wchodzenie pod gore
poniewaz wtedy jego calkiem spory plecak nie wybija go z rownowagi.
Tego dnia tak jak i wczesniej przechodzilismy przez male wioski w
ktorych mozna bylo napic sie coli lub piwa wczesniej wniesionego tam
przez tragarzy, spotykalismy dzieci ktore na widok turystow wyciagaly
rece po jakies podarunki, widzielismy pasterzy prowadzacych owce; kozy
lub wielgasne krowy na pastwiska, po prostu codzienne zycie ludzi
mieszkajacych w Nepalu okraszone pieknymi widokami i blogimi odglosami
przyrody:) Nasz ostatni hostel troche nas zaskoczyl "azurowymi"
scianami miedzy pokojami ale przez te trzy miesiace zdarzylismy
przywyknac do roznych warunkow noclegowych i sanitarnych wiec nie bylo
powodu do narzekan. W dodatku kolejnego dnia jedynie trzy godziny
marszu dzielily nas od lenistwa w Pokharze:) Niestety na sam koniec
drogi Drogi Autor Bloga splatal nam figla i sie rozchorowal wiec
zamiast malego pijanstwa w ramach uczczenia zakonczenia trekkingu do
kolacji serwowany byl hot lemon...

niedziela, 4 kwietnia 2010

Holenderskie rozmowki

Czwarty dzien naszej wedrowki okazal sie byc najprzyjemniejszym dniem
z calej wyprawy... - jedynie trzy godziny marszu, droga calkiem
przyzwoita (bez nadmiernego wspinania sie i schodzenia ostro w dol)
prowadzila przez las a to wszystko w przyjemnym sloneczku:) Kiedy
doszlismy do hostelu i dostalismy pokoik z wlasna lazienka w koncu
mozna bylo sie wykapac w cieplej wodzie (kapiele na trekkingu czasem
potrafia byc zadkoscia) oraz uprac nasze ciuszki by pozbyc sie
wysilkowych zapachow (poniewaz sami nieslismy caly nasz ekwipunek
wiedzielismy ze nie mozemy przesadzic z jego waga tak wiec dwie
koszulki na 7 dni marszu to max a tym samym pranie reczne to
koniecznosc). Po wszelkich zabiegach pielegnacyjnych wyleglismy na
zewnatrz by powylegiwac sie na sloncu popijajac zimne piwko a wraz z
nami wylegli pozostali mieszkancy hostelu. Wlasnie w tym miejscu
nawiazalismy konwersacje z przesympatyczna para Holendrow- Mischa i
Shanti. Wlasciwie nasze pierwsze rozmowy mialy miejsce juz pierwszego
dnia poniewaz tak sie zlozylo ze za kazdym razem nocowalismy w tych
samych hostelach a i nie raz mijalismy sie na trasie. Okazalo sie ze
cala nasza czworka jest dosc leniwa i troszke ma dosc wczesniejszych
dni z mnostwem chodzenia wiec zamiast zwiedzac Ghandruk zabralismy sie
za partyjke macao popijajac sobie cherbatke z rumem. Mischa i Shanti
swoj trekking konczyli juz nastepnego dnia wiec cieszyli sie ze bedzie
to koniec ich meczarni, zwlaszcza ze podobnie jak i my nie sa to
"ludzie gor", Shanti nawet przyznala ze ma lek wysokosci:) Smiechu
bylo mnostwo, choc i powazne dyskusje sie zdarzaly. Ci szczesciaze
dopiero zaczynaja swoja osmiomiesieczna (tak osmiomiesieczna!!!)
wyprawe. Chociaz i my jestesmy na dobrej - oni pierwszy raz tez
wyjechali na trzy miesiace, pozniej na piec miesiecy no a teraz
calutkie osiem miesiecy beda jezdzic po swiecie:) Strasznie fajna z
nich para i wydawalo sie ze mamy ze soba duzo wspolnego, no nic
rozpisywac sie na ten temat nie bede grunt ze jestesmy umowieni na
piwko w Warszawie lub Amsterdamie:) ach moze tylko tyle ze 17.30 to i
dla nas i dla nich codzienna, niezmienialna pora kolacji a 20.00 to
pora spania wiec szybko przyszedl czas zakonczyc impreze :) (chociaz
moze nie az tak szybko skoro zaczelismy ja ok 12.00)

sobota, 3 kwietnia 2010

Rododendronowe szalenstwo i wielgasne gory:)

Trzeciego dnia musielismy wstac o 4.00 zeby zdazyc dojsc na Poon Hill
(godzina drogi w jedna strone) i tam obejrzec wschod slonca.
Tego wlasnie dnia mielismy pierwszy raz zobaczyc prawdziwe gory- dla
Nepalczykow gory sa tylko tam gdzie lezy wieczny snieg, gorom
wielkosci 3-4 tys metrow nawet nie nadaja nazw bo nie warto...
Niespodzianke mielismy juz zaraz po przebudzeniu bo z okna naszego
pokoju gdzies tam w ciemnosciach moglismy dostrzec pierwsze szczyty:)
Wraz z nami na punkt widokowy wybrali sie oczywiscie wszyscy
przemierzajacy ten szlak wiec szlismy sobie gesiego droge oswietlajac
jedynie latarkami. Kiedy dotarlismy na miejsce widok byl rzeczywiscie
niesamowity (mimo iz pogoda znow splatala nam figla i czesc widoku
osnuta byla mgla) - pierwszy raz ogladalismy siedmio i osmiotysieczne
(Annapurna I) gory.... Nieprawdopodobne kolosy pokryte sniegiem od
szczytow ktorych zaczelo odbijac sie czerwone wschodzace slonce.
Kupilismy po kubku goracej cherbaty poniewaz zrobilo sie na prawde
chlodno i patrzylismy jak wryci. Oprocz zachwycania sie tym wszystkim
trwalo rowniez zdjeciowe szalenstwo ktoremu i my sie poddalismy:)
Minela godzina i trzeba bylo wracac na sniadanie zwlaszcza ze tego
dnia czekalo nas kolejne piec godzin marszu (czyli w sumie 7 godzin
tego dnia). Gdy zaczelismy schodzic oczom naszym ukazaly sie olbrzymie
drzewa rododendronow calusienkie w kwiatach. Rozejrzelismy sie do kola
i okazalo sie ze jestesmy w rododendronowym niebie... Wszedzie byly
rozowe i czerwone kwiaty. Cale wzgorza wygladaly jakby byly rozowe a
kontrast pomiedzy kwiatami i osniezonymi gorami wydawal sie wrecz
nierealny.... Ja nie wiedzialam czy wieksze wrazenie robia na mnie te
tysiace kwiatow czy olbrzymie gory wiszace nad nimi;) Z nieschadzacymi
z twarzy usmiechami dotarlismy na sniadanie (musli z owocami - bo duzo
weglowodanow ma a weglowodany to sila ktorej nam potrzeba i jajka dla
smaku. Sniadanie musi byc pozadne), spakowalismy nasze rzeczy i
przyszedl czas wymarszu. Tego dnia droga byla zroznicowana, raz w gore
raz w dol i wlasciwie caly czas przez rododendronowe lasy nad ktorymi
wylanialy sie biale szczyty wiec te piekne widoki dosc skutecznie
odwracaly nasza uwage od zmeczenia. Okazalo sie ze wraz z nami na
trasie jest 52 osobowa grupa Brytyjczykow i moga sie pojawic problemy
z pokojami w Tadapani a kolejna wioska jest oddalona o trzy godziny
drogi... Sancha zaczal nas pospieszac az w koncu sam pobiegl
zarezerwowac pokoj. Nas natomiast dopadl deszcz ktory po chwili
przeistoczyl sie w grad co dosc mocno podkrecilo nasze tempo i po 10
min bylismy na miejscu:) Wpadlismy do naszego pokoju (pokoje wygladaly
tak ze jakies dziewczyny obok przez 10 min nie mogly przestac sie
smiac na widok wlasnego lokum:), szybko rozwinelismy nasze cieple
spiworki (dopiero tu docenilismy fakt ze je ze soba caly czas tachamy
a waza sporo) i wskoczylismy w nie zeby sie zagrzac. Zagrzewaniu nie
byloby konca ale Sancha wyciagnal nas na kolacje i partyjke macao:)
Cherbatka z imbirem, pierozki i znow o 20.00 gotowi bylismy do
spania:) Na szczescie tu wszyscy klada sie o tej porze wiec nie ma
problemu, za to jest bloga cisza....

piątek, 2 kwietnia 2010

Trekkingowe zmagania w Himalajach:)

W sobote 27.03 zaliczylismy zbiorke o 6.30. Bhola (niesamowicie
troskliwy facet) wsadzil nas oraz Sanche (naszego przewodnika- tego
samego z ktorym wczesniej w gorach byli Ania z Piotrkiem) do autobusu
i takim o to sposobem przemieszczalismy sie do Pokhary. Tam zostalismy
ulokowani w sympatycznym hotelu (pokoj z lazienka coz za rozpusta).
Poniewaz nasz przewodnik czul sie za nas bardzo odpowiedzialny we
trojke wybralismy sie na zwiedzanie miasteczka. Doszlismy oczywiscie
do najwiekszej atrakcji tego miejsca czyli jeziora skad przy dobrej
pogodzie rozposciera sie piekny widok na gory ale nam nie bylo dane go
zobaczyc gdyz wszystko zasnute bylo mgla... Lekko zniecheceni tym
niepowodzeniem udalismy sie na obiad z zimnym piwkiem. Sancha pil
sobie z nami, opowiadal o Nepalu o swojej rodzinie az po trzecim piwku
(trzy duze piwa na trzy osoby) stwierdzil ze ma dosc:) tym samym
biesiadowanie sie zakonczylo. Pokrecilismy sie jeszcze chwile po
miasteczku ktore jest duzo cichsze i spokojniejsze niz Kathmandu,
wlasciwie to takie bardzo turystyczne miejsce z mnostwem knajpek i
sklepow z podrobkami trekkingowych marek skad wyrusza sie na spora
ilosc tras. Rano: sniadanie o 7.00; taksowka ktora podjechalismy do
szlaku i zaczela sie wedrowka. Slonce przypiekalo niemilosiernie a
trasa prowadzila przez nieosloniete piaszczyste drozki. Po pierwszych
trzydziestu minutach bylismy zlani potem a pierwszy dzien wedrowki to
7 godzin... Piaszczysto/ kamieniste czesci drogi poprzeplatane byly
drobnymi zabudowaniami w ktorych mozna bylo zlapac oddech i napic sie
czegos zimnego. W jednej z takich restauracyjek zatrzymalismy sie na
obiad a wraz z nami zatrzymaly sie tam jeszcze trzy takie male grupy
jak nasza. Wtedy zaczely sie opowiesci dwoch bardzo rozgadanych i
glosnych przewodnikow na tematy wszelkie, od marudnych turystow ktorzy
przyjezdzaja w gory i sie awanturuja ze cieplej wody nie ma lub ze
prad jest tylko przez chwile do obsmiewania Nepalczykow ktorzy charcza
i pluja w okolo tym co z wnetrza pluc wydobyli -a to jest fakt...
nawet takie drobne kobietki wydaja z siebie takie dzwieki ze az dziw
bierze... Po tak mile spedzonych chwilach i pierwszej wypitej coli
ruszylismy dalej. Godziny ciagnely sie w nieskonczonosc, widokow na
gory bylo brak wiec trzeba bylo skupic sie na dotarciu do hostelu. W
koncu ta cudowna chwila nastala, dotarlismy do Tikhedhunga. Dostalismy
pokoik na pietrze skad przy otwartych drzwiach lezac w lozku mozna
bylo podziwiac sympatyczny pejzaz. Odrazu slonce przestalo nam
przeszkadzac (a wlasciwie mi, poniewaz Marcin przez cala droge sie
wygrzewal) usiedlismy sobie na laweczce napilismy sie piwka, zjedlismy
kolacje i o 20.00 juz w spiworkach gotowi bylismy do spania.
Rano sniadanie jak zwykle o 7.00 (to jest niemozliwe zeby tak wczesnie
wstawac na wakacjach...) i jak sie okazalo kolejne 7-8 godz wedrowki
(Bhola mamil nas tym ze bedziemy chodzic 3-4 godz dziennie a jak sie
okazalo byl to czas przemierzenia tej trasy dla miejscowych
przewodnikow a nie przybyszow z Europy takich jak my...). Tak wiec
znow czekala nas dluga trasa w dodatku caly czas pod gore po
kamiennych schodkach, no zalamac sie mozna - jak ja nie lubie
schodkow;) Tym razem przynajmniej szlismy miedzy drzewami wiec nie
bylo tak goraco i to bylo jedyne pocieszenie. Kiedy dotarlismy do
Ghorepani bylo juz chlodno wiec grzalismy sie przy wielgasnym piecu w
restauracji gdzie wraz z Sancha gralismy w "macao" - Aniu, Piotrze
dzieki ze go trenowaliscie w te karty bo teraz my mamy z tego niezly
pozytek. Gra z Sancha jest dosc ciekawa bo on do kart i zasad
podchodzi dosc smiesznie, a to zabierze juz polozona karte bo nagle
widzi ze na dobre mu to nie wyjdzie a to pokazuje jakas karte i pyta
czy moze ja wylozyc, mamy z nim uciech sto poprostu:) Odkrylismy
rowniez tajemnice czemu Sancha nie jada z nami, po prostu wszyscy
przewodnicy musza czekac az najpierw zjedza turysci a oni jedza na
koncu wszyscy razem i zawsze jest to Dal Bath - niestety nie moga
wybrac sobie niczego innego, nawet proponowalismy Sanchy ze zamowimy
cos specjalnie dla niego ale odmowil bo chyba nie chcial odstawac od
reszty... My z kolei wykonczeni droga znow wyladowalismy w lozku o
20.00:)

niedziela, 28 marca 2010

Leci, nie leci....

Na zakonczenie naszej trzymiesiecznej wyprawy wybralismy 7 dniowy
tracking (bo czasu malo) pod wioske gdzie do wejscia na Mt Everest
aklimatyzuja sie kolejne grupy i skad mozna podziwiac ten najwyzszy
szczyt swiata. Tyle ze aby rozpoczac ta przygode najpierw trzeba
dostac sie do Lukli a da sie to zrobic na dwa sposoby:
dziewieciodniowym spacerkiem po waskiej sciezce lub lecac 45 min
samolotem- oczywiscie wybralismy druga opcje:) Tyle ze nikt nas nie
uprzedzil ze loty do Lukli odbywaja sie dosc nieregularnie ze wzgledu
na pogode. My zbiorke w hotelu zaliczylismy o 6.00 poniewaz o 7.30
mial byc nasz lot... Gdy dojechalismy na lotnisko okazalo sie ze
zaszla pomylka i lot mamy o 9.30. Chlopak siedzacy obok mnie pozalil
sie ze na ten samolot czeka od trzech dni ale nie wzielismy sobie tego
do serca bo wydawalo sie to niedorzeczne. Dopiero o 13.00 gdy nadal
kwitlismy na lotnisku w Kathmandu i jakis mezczyzna zaczepil mnie o
moj lot jednoczesnie oznajmiajac ze on na lot do Lukli czeka od pieciu
dni zrozumielismy ze jestesmy w "czarnej d....".
Czekalismy i czekalismy i czekalismy w dodatku glodni (nie liczac
chipsow) bo na lotnisku dla lotow krajowych w Kathmandu nie ma zadnej
knajpki. W koncu nastala 15.00 a wraz z nia pojawil sie Bhola (od
niego kupowalismy ten tracking) oznajmiajac nam ze nasz lot za chwile
zostanie odwolany - jak powiedzial tak sie stalo i 9 godz czekania
poszlo na marne:( Mielismy dwie alternatywy: probowac ponownie
kolejnego dnia - bo a noz sie uda i pogoda sie poprawi lub wybrac inna
trase... Zwyciezyla druga opcja poniewaz na pierwsza nie ma gwarancji
ani kiedy polecimy ani tym bardziej kiedy bedziemy mogli wrocic- choc
kiedy teraz sie nad tym zastanawiam moglo by to byc ciekawe
przedluzenie urlopu;) ps. Ani i Piotrkowi tez tego dnia nie udalo sie
opuscic Kathmandu tyle ze nie wiedzielismy wzajemnie o swoim pechu i
kazdy osobno w swoim hotelu przezywal ten zawod...

Kathmandu w podskokach










Do Nepalu lecielismy przez Delhi, nasz samolot mial wystartowac o 7.30 a ostatecznie wystartowal o 10.00, przyczyna opoznienia miala byc zla pogoda w Kathmandu tyle ze trzy inne samoloty polecialy przed nami a Ania z Piotrkiem ktorzy nas odbierali z lotniska nic o zlej pogodzie nie slyszeli... Na przywitanie otrzymalismy po naszyjniku z pachnacych kwiatow wiec humory odrazu nam sie poprawily:) Zapakowalismy sie do samochodu i pojechalismy do hotelu. Pokoj kosztowal 20 $ za dobe a warunki w nim byly na prawde niezle (wlacznie z ciepla woda przez cala dobe) - juz od takich wygod odwyklismy:) natomias brak bylo pradu przez wiekszosc doby ale jest to problem calego Kathmandu i nie jest to tu nic nadzwyczajnego. Wyglodniali wpadlismy do restauracji i zjedlismy Dal Bath - narodowe przeogromne danie Nepalczykow skladajace sie z ryzu, soczewicy, warzyw i mnostwa innych rzeczy- smaczne i bardzo sycace zwlaszcza ze przy tym daniu zawsze przysluguje dokladka (rowniez w restauracji). Trzeba przyznac ze do podrozy po Nepalu nie jestesmy zbyt dobrze przygotowani i w tym wypadku zdalismy sie calkowicie na doswiadczenie Ani i Piotrka ktorzy sa tu juz trzeci raz i wlasnie zeszli z trzytygodniowego trackingu. Przez trzy dni jakie spedzilismy razem zobaczylismy wiekszosc atrakcji ktore serwuje Kathmandu: swiatynie Swayambhu- z ktorej rozposciera sie widok na cale miasto; Durbar Square Kathmandu gdzie miedzy innymi atrakcjami w zamknieciu mieszka Kumari - dziewczynka ktora uznana jest za bostwo (i tak zostanie dopoki nie zazna pierwszego wiekszego krwawienia); swiatynie Boudha; Durbar Square Patan gdzie w jednej ze swiatyn odbywaly sie jakies kolorowe uroczystosci: ludzie porozpalali ogniska w ktorych przy okrzykach radosci spalali przerozne dary. Durbar Square Patan zdecydowanie bardziej przypadl mi do gustu ze wzgledu na to je jest tu po prostu spokojniej, czysciej i ciszej. Ciekawe jest to ze w Nepalu (w przeciwienstwie np do Tajlandi czy Singapuru) swiatynie nie sa traktowane tak strasznie restrycyjnie wiec nikt nie pilnuje strojow w jakich sie do nich wchodzi a czesto na terenie swiatyni znalezc mozna mnostwo sklepikow, straganow i wokol bawiacych sie dzieci... W dodatku miejscowi (przemili, usmiechnieci ludzie) zachecaja do wziecia udzialu w uroczystosciach takich bezboznikow jak my, z czego niektorzy chetnie kozystaja krecac z luboscia wszelkimi rodzajami mlynkow modlitewnych;) Czystosc tez niestety nie nalezy do najmocniejszych stron tych boskich domow ale jest to bolaczka (lub wcale nie bo im to chyba odpowiada skoro tak zyja...) calego Kathmandu. Nawet jogin (jakis bardzo slawny jogin) ktory przyjechal do Kathmandu z Indii, zwrocil uwage mieszkancom ze musza bardziej zwracac uwage na czystosc wokol siebie (jogin z Indii!!!).... Na ulicach walaja sie tony smieci a przejscie przez most wymaga ogromnej objetosci pluc aby tylko nie zachlystnac sie tym sciekowym odorem. Do nieciekawych zapachow z nad rzeki dolaczyc mozna wszechobecny pyl unoszacy sie na ulicach (czesc mieszkancow po prostu nosi maski) oraz trabienie - trabia wszyscy, na wszystko i wszystkich a jak nie ma na co trabic to trabia bez powodu ot tak zeby zaznaczyc swoja obecnosc... Na szczescie po dwoch dniach czlowiek sie przyzwyczaja i przestaje podskakiwac ze strachu co chwile. Natomiast poza tymi drobnymi niedogodnosciami Kathmandu to na prawde ciekawe i warte odwiedzenia miejsce z mnostwem serdecznych osob. Po kilku godzinach zwiedzania naszym polskim zwyczajem postanowilismy solidnie przywitac sie z Ania i Piotrem i podyskutowac sobie przy piwku (zreszta to przywitanie trwalo trzy wieczory). Jako ze piwko w Nepalu jest dosc drogie, zakupilismy w sklepie kilka buteleczek i udalismy sie na hotelowy dach w celu ich spozycia a brak pradu sprawil ze zafundowalismy sobie wieczor przy swiecach:) Milo bylo spedzac czas w obecnosci rodakow bo to i pozartowac
mozna i Marcin mogl troszke zlosliwosci skierowac na nowy podatniejszy grunt. A zarty na temat zakupu Tanek (takich slicznych nepalskich obrazkow) czy dyskusje o religiach wydawaly sie nie miec konca;). Na szczescie wszystko zakonczylo sie dobrze: obrazki, maski i inne pieknostki jada do Polski a my zakupilismy tracking u Bholi z ktorym juz wczesniej wybralismy sie na kolacje (oczywiscie na pyszny Dal Bath) i teraz  wybieramy sie na lazenie po gorach:)