Drodzy siostrzeńcy Gobo ...

jeśli znaleźliście się na tym blogu oznacza to, że jesteście osobami nadzwyczaj ciekawskimi i wścibskimi. Dodatkowo nie macie co robić w pracy i w domu tylko czytać blogi ...
A tak już na poważnie to wręcz przeciwnie.


piątek, 2 kwietnia 2010

Trekkingowe zmagania w Himalajach:)

W sobote 27.03 zaliczylismy zbiorke o 6.30. Bhola (niesamowicie
troskliwy facet) wsadzil nas oraz Sanche (naszego przewodnika- tego
samego z ktorym wczesniej w gorach byli Ania z Piotrkiem) do autobusu
i takim o to sposobem przemieszczalismy sie do Pokhary. Tam zostalismy
ulokowani w sympatycznym hotelu (pokoj z lazienka coz za rozpusta).
Poniewaz nasz przewodnik czul sie za nas bardzo odpowiedzialny we
trojke wybralismy sie na zwiedzanie miasteczka. Doszlismy oczywiscie
do najwiekszej atrakcji tego miejsca czyli jeziora skad przy dobrej
pogodzie rozposciera sie piekny widok na gory ale nam nie bylo dane go
zobaczyc gdyz wszystko zasnute bylo mgla... Lekko zniecheceni tym
niepowodzeniem udalismy sie na obiad z zimnym piwkiem. Sancha pil
sobie z nami, opowiadal o Nepalu o swojej rodzinie az po trzecim piwku
(trzy duze piwa na trzy osoby) stwierdzil ze ma dosc:) tym samym
biesiadowanie sie zakonczylo. Pokrecilismy sie jeszcze chwile po
miasteczku ktore jest duzo cichsze i spokojniejsze niz Kathmandu,
wlasciwie to takie bardzo turystyczne miejsce z mnostwem knajpek i
sklepow z podrobkami trekkingowych marek skad wyrusza sie na spora
ilosc tras. Rano: sniadanie o 7.00; taksowka ktora podjechalismy do
szlaku i zaczela sie wedrowka. Slonce przypiekalo niemilosiernie a
trasa prowadzila przez nieosloniete piaszczyste drozki. Po pierwszych
trzydziestu minutach bylismy zlani potem a pierwszy dzien wedrowki to
7 godzin... Piaszczysto/ kamieniste czesci drogi poprzeplatane byly
drobnymi zabudowaniami w ktorych mozna bylo zlapac oddech i napic sie
czegos zimnego. W jednej z takich restauracyjek zatrzymalismy sie na
obiad a wraz z nami zatrzymaly sie tam jeszcze trzy takie male grupy
jak nasza. Wtedy zaczely sie opowiesci dwoch bardzo rozgadanych i
glosnych przewodnikow na tematy wszelkie, od marudnych turystow ktorzy
przyjezdzaja w gory i sie awanturuja ze cieplej wody nie ma lub ze
prad jest tylko przez chwile do obsmiewania Nepalczykow ktorzy charcza
i pluja w okolo tym co z wnetrza pluc wydobyli -a to jest fakt...
nawet takie drobne kobietki wydaja z siebie takie dzwieki ze az dziw
bierze... Po tak mile spedzonych chwilach i pierwszej wypitej coli
ruszylismy dalej. Godziny ciagnely sie w nieskonczonosc, widokow na
gory bylo brak wiec trzeba bylo skupic sie na dotarciu do hostelu. W
koncu ta cudowna chwila nastala, dotarlismy do Tikhedhunga. Dostalismy
pokoik na pietrze skad przy otwartych drzwiach lezac w lozku mozna
bylo podziwiac sympatyczny pejzaz. Odrazu slonce przestalo nam
przeszkadzac (a wlasciwie mi, poniewaz Marcin przez cala droge sie
wygrzewal) usiedlismy sobie na laweczce napilismy sie piwka, zjedlismy
kolacje i o 20.00 juz w spiworkach gotowi bylismy do spania.
Rano sniadanie jak zwykle o 7.00 (to jest niemozliwe zeby tak wczesnie
wstawac na wakacjach...) i jak sie okazalo kolejne 7-8 godz wedrowki
(Bhola mamil nas tym ze bedziemy chodzic 3-4 godz dziennie a jak sie
okazalo byl to czas przemierzenia tej trasy dla miejscowych
przewodnikow a nie przybyszow z Europy takich jak my...). Tak wiec
znow czekala nas dluga trasa w dodatku caly czas pod gore po
kamiennych schodkach, no zalamac sie mozna - jak ja nie lubie
schodkow;) Tym razem przynajmniej szlismy miedzy drzewami wiec nie
bylo tak goraco i to bylo jedyne pocieszenie. Kiedy dotarlismy do
Ghorepani bylo juz chlodno wiec grzalismy sie przy wielgasnym piecu w
restauracji gdzie wraz z Sancha gralismy w "macao" - Aniu, Piotrze
dzieki ze go trenowaliscie w te karty bo teraz my mamy z tego niezly
pozytek. Gra z Sancha jest dosc ciekawa bo on do kart i zasad
podchodzi dosc smiesznie, a to zabierze juz polozona karte bo nagle
widzi ze na dobre mu to nie wyjdzie a to pokazuje jakas karte i pyta
czy moze ja wylozyc, mamy z nim uciech sto poprostu:) Odkrylismy
rowniez tajemnice czemu Sancha nie jada z nami, po prostu wszyscy
przewodnicy musza czekac az najpierw zjedza turysci a oni jedza na
koncu wszyscy razem i zawsze jest to Dal Bath - niestety nie moga
wybrac sobie niczego innego, nawet proponowalismy Sanchy ze zamowimy
cos specjalnie dla niego ale odmowil bo chyba nie chcial odstawac od
reszty... My z kolei wykonczeni droga znow wyladowalismy w lozku o
20.00:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz