Drodzy siostrzeńcy Gobo ...

jeśli znaleźliście się na tym blogu oznacza to, że jesteście osobami nadzwyczaj ciekawskimi i wścibskimi. Dodatkowo nie macie co robić w pracy i w domu tylko czytać blogi ...
A tak już na poważnie to wręcz przeciwnie.


sobota, 27 lutego 2010

Malezja Cameron Highlands









Jak zwykle w ostatniej chwili zdazylismy na autobus do Malezji. Nasza nocna podroz trwala ok 10 godz. (wygodne foteliki wiec sie wyspalismy) i o 8.30 dojechalismy do Cameron Highlands. Oczywiscie nie zarezerwowalismy hotelu (bo po co przeciez znajdziemy cos na miejscu) a tu klaps - wszystko pozajmowane, malezyjczycy maja swieto i tlumnie przybyli tu odpoczywac... Po godzinie biegania po miescie Marcin przyniosl wiesci ze mamy gdzie spac tyle ze za pokoj w taniej Malezji musimy zaplacic nieomalze tyle co za bungalow na Tahiti:( podejmujemy wiec decyzje ze pobyt tu skracamy do jednej nocy.
Przechodzac uliczka zobaczylismy stragan z dziwnymi owocami - okazaly sie byc to duriany - najbardziej smierdzace owoce swiata (obowiazuje zakaz wnoszenia ich do hoteli). Oczywiscie kupilismy jednego na sprobe:) kiedy szlismy uliczka roznosil sie za nami niesamowity odor ale nic to - ponoc to bardzo zdrowe owoce a ja mialam nadzieje ze ich smak rekompensuje zapach... Jak bardzo sie mylilam - smakuja tak jak pachna.... W dodatku zjedlismy je tuz przed wycieczka krajoznawcza i caly czas nam sie odbijaly.... masakra po prostu masakra... Natomiast wycieczka byla dosc sympatyczna. Odwiedzilismy plantacje i fabryke herbaty - gdzie napilam sie importowanej z chin zielonej herbatki (nastepnego dnia okazalo sie ze w Malezji produkuja tylko czarna). Natomiast widok plantacji byl przepiekny wiec warto bylo ja odwiedzic. Bylismy rowniez w buddyjskiej swiatyni jednak znacznie skromniejszej niz singapurska; na plantacji truskawek poniewaz z tego slynie ten region ale gdzie tym truskawkom do naszych- te to takie male bzdzinki ktorym blizej do poziomek niz polskich truskaweczek.
A zeby tradycji stalo sie zadosc i tym razem trzymalam robala tyle ze teraz poszlam na calosc bo byl to skorpion- pan delikatni pozyl mi go na dloni i siedzial tak sobie bidulek (dobrze ze mnie nie dziabna a mialam lekkiego cykora:). Zwiedzilismy rowniez pieknie polozony ogrod rozany (i nie tylko rozany) w ktorym zakwitlo tysiace kwiatow tworzac basniowy krajobraz. Jednak kwiat (a wlasciwie grzyb co wyglada jak kwiat) ktory nas najbardziej zadziwil mielismy zobaczyc dopiero kolejnego dnia. Jadac naprawde terenowymi samochodami, pokonalismy droge (na moje oko nie do przejechania) przez dzungle, w dodatku droge kompletnie zalana i blotna, nawet te potwory nie samochody kilka razy sie w niej zakopaly az dojechalismy do waskiej sciezki. 30 min marszu i oczom naszym ukazal sie najwiekszy spotykany kwiat (lub grzyb jak kto woli). ok. metra rozpietosci platkow- najwieksze osobniki maja ok. 1.20 m rozpietosci. Wielgasna czerwona bestia, wyglada na prawde imponujaco:) W drodze powrotnej jeden z przewodnikow scial dla nas bambusa zebysmy mogli sie napic czystej (chociaz Marcina kreci w brzuchu wiec nie wiem czy byla ona taka czysta;), chlodnej wody prosto z jego wnetrza i tak o to zakonczyla sie nasza wizyta w Cameron Highlands i ruszamy dalej przez Penang do Langkawi.

O Singapurze slow kilka (pare)










Nie za bardzo wiem od czego zaczac. Co sobie cos wymysle to jest to zupelnie nijakie. Ot zupelnie jak nasz dzisiejszy bohater (kiedys w szkole podstawowej napisalbym bochater i bylo to jedno z niewielu slow, ktorych ortograficznie przyswoic nie moglem mimo iz bohaterskie czyny od dziecinstwa nie sa mi obce - 698 staruszek przeprowadzonych przez jezdnie, 934 kubly wody wyciagnietej ze studni - jak widac wolalem wode niz staruszki, a ostatnio nawet bohatersko pozyczylem koledze aparat, mimo ze wiem ze jakby zepsul to pewnie by nie odkupil, moze dlatego ze pracuje w banku). Singapur, ktory jednak mimo swojego beznamietnego wyrazu postanowil pokazac pazur, szkoda tylko ze trafilo na mnie.
Duzo wody w rzece Wisle (krolowej rzek) uplynie zanim pojme co dokladnie kierowalo mna dnia owego nieszczesnego w Singapurze. To ze Polak i przed i po szkodzie glupi to wiedzialem, wiec zawsze podchodze do siebie bardzo ostroznie, z duza rezerwa nie wiedzac do konca czym danego dnia siebie samego osobiscie zaskocze. A tego dnia widocznie czulem potrzebe zaskakiwania bo jak tylko wzialem do reki mape od razu poprowadzilem nas (mnie, siebie i Szanownego Wspolautora Bloga tym razem w skrocie SWB) do pierwszej atrakcji turystycznej. I pewnie czesc dnia wygladalaby zupelnie inaczej gdybym dzien wczesniej i dwa dni wczesniej oraz trzy dni wczesniej nie prowadzil nas zupelnie podobnie po atrakcjach Sydney. Wydaje mi sie teraz ze duza czesc winy lezala po stronie mapy, ktora dostalismy w hostelu. Pani w hostelu od razu zle z oczu patrzylo tyle ze uspila moja czujnosc oferujac swoja osobista pomoc przy przywracaniu czystosci naszej stercie niedokoncaczystych rzeczy. Wyruszylismy (bez pani z hostelu) wiec (jak sie potem okazalo) droga wprost na plac budowy bo wlasnie tam mapa pokazywala ze jest muzeum i rzeka (szkoda ze ja wyrzucilem ta mape bo sami byscie sie przekonali, ze to zla mapa byla). Poniewaz upieralem sie dosyc dlugo szlismy wraz z Szanownym Wspolautorem Bloga (w skrocie SWB) wzdluz owej budowy kawalek czasu. Nie wspomnialem jednak, ze do owej budowy od hostelu szlismy dwa kawalki czasu. W koncu jednak sie poddalem, a ze drogi innej (nawet na mapie) nie bylo, wydreptalismy z powrotem czwarty juz tego dnia kawalek czasu. Jak wyszlismy o osmej (cyferkowo)  tak zrobila sie pietnasta (cyferkowo 15), a my zobaczylismy mniej wiecej takie atrakcje jakby sobie przejsc na Bemowie od powiedzmy ulicy Franciszka Kawy do powiedzmy ulicy Borowej Gory zahaczajac przy okazji o duze centrum jedzeniowe powiedzmy o atrakcyjnosci turystycznej Hali Czluchowskiej (kto nie byl niech koniecznie pojedzie, od dzisiaj bemowo zostanie nazywane przeze mnie warszawskim Singapurem). Tyle ze na bemowie jest temperatura dla ludzi, czego kompletnie nie mozna powiedziec o Singapurze gdzie 150 (stopoecdziesiat) stopni w miescie + stupiedzciesieciprocentowa wilgotnosc czyni dluzszy spacer dosyc uciazliwym. Majac za soba szmat drogi, szmat czasu oraz gros atrakcji turystycznych, caly czas zadni wrazen (jakby bylo malo, kto byl na bemowie ten wie) postanowilismy skusic sie na jeszcze jedna -  singapurski ogrod botaniczny. Osobiscie ogrodow botanicznych nie lubie, ale poniewaz Szanowny Wspolautor Bloga jest zacietym botanikiem- florysta-amatorem skusic sie dalem i to niestety byl moj blad, poniewaz ogrod ow kompletnie mnie rozczarowal. Zupelnie nie wiadomo po co Singapurczykom taki duzy ogrod (moze maja karypki jakis kompleks). Idzie sie i idzie i konca nie widac. Tym bardziej, idac wedle innej mapy, ktora kierowal sie tym razem SWB (pelna nazwa w rozwineciu  Szanowny Wspolautor Bloga), kompletnie nie odnoszacej sie do calego ogrodu, ale jenej z jego mniejszych czesci. Idzie sie wiec i idzie, konca nie widac, a nogi sie okazuje, ze tego dnia (po rajdach kebabowo plazowych) w formie nie najwyzszej. Ale sie idzie dalej i dalej, a wody nie ma bo sie nie kupilo bo sklep byl 50 metrow w bok a podejsc (po bemowsko singapurskim rajdzie) sie nie chcialo. Idzie sie krok za krokiem nozka za nozka, a tu wkolo same drzewa. Pic sie chce i duchota. Nic dziwnego - duszno sie zrobilo pewnie przez drzewa, ktore jak wiadomo zabieraja nam caly tlen. Po okolo trzech kawalkach czasu nic nam sie zobaczyc nie udalo oprocz tysiaca drzew oraz kilkuset kwiatkow (jakby piec nie wystatczylo, kwiatki na szczescie nie pachnialy bo w tej duchocie i goracu mogloby czlowieka zemdlic). A miedzy drzewami i kwiatkami (jak juz zaznaczylem uprzednio do ktorych bylem prowadzony wedlug mapy zupelnie innego terenu, co czasami kompletnie dezorientowalo Szanownego Wspolautora Bloga, ale meznie dalej prowadzil sugerujac sie czasem rowniez i znakami rzeczywistymi) rozciagaja sie polacia (jak ktos nie przyczail bez polskiego foncika to pouacia) trawy. I kiedy zobaczylismy juz (po kilku nawrotach) nieomalze wszystko jak rowniez i zielone plamy przed oczami pewnie z braku tlenu, postanowilismy udac sie na przystanek autobusowy w celu oddalenia sie do hotelu. Jakaz to byla dla nas przykra niespodzianka, kiedy okazalo sie ze na mapie (juz mojej bo SWB - pelna nazwa Szanowny Wspolautor Bloga - zorientowal sie w ogrodzie orchidei ze to jest mapa tego ogrodu orchidei a nie calego botanicznego) naszej kochanej przystankow nie ma zaznaczonych. Idac na slepo niestety nie trafilo nam sie ziarno w postaci przystanku autobusowego, zrobilismy wiec dokladnie taki sam kawalek jak po ogrodzie botanicznym tyle, ze ulica. Tu tlenu bylo wiecej bo samochody, mimo ze licznie przejezdzajace, go nie zabieraly. Nie zabieraly rowniez taksowki mimo ze Szanowny Wspolautor Bloga bylby juz gotow rzucic sie im pod kola. W taki oto sposob doszlismy do miejsca w ktorym do ogrodu weszlismy, gdzie mimo nastawionej na maksymalne oszczednosci duszy wzielismy takasowke. Po chwili okazalo sie ze przystanek autobusowy byl tuz za rogiem. Potem na mapie okazalo sie ze przy wyjsciu z parku przystanek byl rowniez za rogiem, ale akurat poszlismy w druga strone bo kto mogl wiedziec, ze jakis singapurski ancymon przystanek za rogiem ustawi.  

W ramach podsumowania moge powiedziec ze na wlasne oczy widzialem, ze singapirczycy do przyrody i srodowiska maja stosunek lekcewazacy, Polacy (my) wrecz przeciwnie. Oto dowody 
Ogrod botanoczny (Singapur) - Ogrod Saski (Warszawa, Polska - Poland) 

1. Singapurczycy kompletnie nie dbaja o trawe, po ktorej pozwalaja ludziom chodzic (w glowach sie poprzewracalo i widac trawy nie szanuja, moze nie mieli od malego ustawionych tabliczek z taka informacja zeby zielen szanowac - a wiadomo jak sie cos (zielen) lub kogos (staruszki) szanuje to sie po tym nie chodzi). W Ogrodzie Saskim natomiast o trawe dbaja bo jak kiedys sie chcielismy z dwoma moimi sympatycznymi kolegamk przy fontannie polozyc to zostalismy stamtad natychmiast usunieci. Po prostu: Sie dba, sie ma. 0:1.

2. Singapurczycy kompletnie maja w nosie oszczednosci wody. Naustawaiali fontann(n) i wodospadow i najnormalniej na swiecie leja statad wode strumieniami (bez umiaru). U nas wode sie szanuje, zakreca sie krany w domach i fontanny bo po co ma z tej fontanny woda leciec. Odparuje do atmosfery i jeszcze deszcz z tego jaki spadnie. Sam pommik fontanny tez ladnie wyglada. 0:2.

3. Obszedlem caly park niektore miejsca po dwa razy - patrz punkt mapa) i niby jest duzo drzew a jakos nigdzie nie widzialem wierzby placzacej, drzewa najwazniejszego z drzew - pod ktorym najpiekniejsze z najpiekniejszych swoich utworow stworzyl przeciez nasz polski Fryderyk Szopen (Polak). Wstyd. 0:3

4. Brzozy tez nie bylo, a brzoze akurat lubie najbardziej ze wszystkich drzew. Bo brzoze mozna objac i przylozyc do niej glowe i brzoza uzdrawia, a wez tu czlowieku przytulaj sie do palmy albo do bambusa (to bynajmniej nie jest glupi rasistowski zart - heh). 0:4. 

Byc moze tych drzew nie ma i u nas w Ogrodzie Saskim, ale my nie nazywamy go ogrodem botanicznym.

5. W Warszawie szanujemy przestrzen publiczna i nie ida u nas na zmarnowanie zielenia hektary powierzchni. U nas teren jest taki ze nawet starszy czlowiek mimo braku tlenu (drzewa) moze taki park spokojnie przejsc byc moze nawet i bez butelki wody. W Singapurze jak widac nie gospodaruje sie zielenia oszczednie (a jak wiadomo na przykladzie pieniedzy oszczedzasz - szanujesz, nie oszczedzas - nie szanujesz), tylko rozrzutnie. I dodatkowo jak widac nie szanuje sie rowniez starszych osob, dla ktorych przejsce takiego parku moze zakonczyc sie gdzies w okolicach palmy... Kolejny wstyd 0:5.  

A na koniec, jesli jeszcze kogos wystarczajaco nie zniechecilem (do Singapuru lub do siebie) powiem krotko: drzewa jak drzewa, orchidea jak orchidea mozna isc do lasu albo do kwiaciarni w Hali Czluchowskiej i sobie d... nie zawracac jakims ogrodem botanicznym w jakims Singapurze.
       
I jest to konkluzja wesola, zabawna o charakterze zartu slowno-blogowego.
I wlasnie tym optymistycznym akcentem... 

Singapur










Singapur to miasto panstwo niewiele wielsze od Warszawy, wlasciwie cale je zobaczylismy z 50 pietra jednego z blokow na ktory zaprosil nas nasz znajomy. Zbyszek studiuje tu od dwoch lat i to od niego dowiedzielismy sie wielu ciekawych rzeczy na temat tego miejsca... Singapur to bodaj najbogatrze panstwo azji, ktore swa potege zbudowalo w ciagu ostatnich 40 lat. Jest to rowniez jedno z najbezpieczniejszych miast na swiecie - po Peru czy Boliwi ciezko bylo nam uwiezyc ze mamy zostawic przed hostelem nasze sandalki na noc i ze zastaniemy je tam nastepnego dnia;) mieszkalismy w dzielnicy China Town - wg nas jednej z bardziej uroczych- niska zabudowa, pelno barow, sklepikow przepiekna swiatynia buddyjska. Reszta miasta to w wiekszosci ogromne wiezowce. Troche bezduszne centrum biznesowe z masa bialych kolniezykow (tu zreszta pracujac w biurze jest to stroj obowiazkowy, jesli nie pelen garnitur to chociaz koszula z krawatem, kobiety natomiast maszeruja w eleganckich sukienkach i niebotycznie wysokich obcasach) a to wszystko w temperaturze ok 37 stopni w cieniu i ogromnej wilgotnosci. Zeby bylo ciekawiej to kiedy na zewnatrz jest te 37 stopni to w budynkach chlodza do 15-20 stopni, co oczywiscie spowodowalo (+ zimne piwo jak podejrzewamy) ze drugi autor bloga dostal zapalenia gardla i na jakis czas zamilkl. Milym zaskoczeniem byl fakt ze w koncu wkroczylismy w strefe normalnych cen - za obiad w foodcourcie placi sie tu ok. 8-10 pln:) W Singapurze spedzilismy 3 dni ale wlasciwie udalo nam sie odwiedzic wszystko co zaplanowalismy: przepiekne ogrody botaniczne z ogromnym parkiem samych orchidei (chwala sie ze w tym ogrodzie maja wiecej gatunkow roslin niz w calej ameryce poludniowej), park ptakow, zawitalismy nawet do kampusu Zbyszka (my sie chyba takich kampusow w Polsce nie doczekamy, takich pensji dla najlepszych wykladowcow - ok 24 000 pln- chyba tez nie). Obejrzelismy dzielnice Little India ktora sprawiala wrazenie jednego wielkiego pierdzielnika z handlazami i sklepikami na ulicach ale jak zapewnial Zbyszek i to jest pod kontrola i nie ma sie tam czego obawiac. A poza tym Singapur to centra handlowe - czesc z nich otwarta jest nawet cala dobe:)... Na ulicy Orchard butiki Prady przeplataja sie z Diorem, Versace itd. Tu wlasnie zakonczylismy nasza singapurska wizyte spotkaniem w gronie tutejszej polonii:)

wtorek, 23 lutego 2010

Ot takie sobie








Poniewaz na Sydney obiecalem sobie ze zlego slowa nie napisze, aby
przypadkiem nie wymsknelo mi sie nic na temat chinskiej parady
noworocznej, na ktora czekalismy ze dwie godziny lecac na leb na szyje
z gor blekitnych (duzymi oczywiscie), a ktora przypominala raczej
wariacje dowolna na temat zwiazany z Chinami. Gdyby taka parade
zrobili w Chinach wiekszosc obywateli panstwa srodka natychmiast w
ramach spalania sie ze wstydu opuscilaby swoj kraj (znaczy gdyby mogla
oczywiscie). Tutaj jednak jak bylo widac wstydu nie maja wiec
zaprezentowali cos co w skrocie mozna byloby przyblizyc probujac
wyobrazic sobie ze o godzinie 19 na ulicy marszalkowskiej, przypadkowo
wybrane osoby ubiera sie w cos co jest zwiazane z Chinami (ot chocby
podkoszulek made in china) i kaze maszerowac machajac do zgromadzonej
bardzo licznie gawiedzi, usmiechac sie w miare mozliwosci oraz
wykonywac na przyklad synchroniczne tance. I znajac Polakow wyszloby
to znacznie lepiej oraz radosniej i dodatkowo z przytupem. Zastanawiac
sie zaczalem nawet czy przypadkiem do tej Australii specjalnie nie
puscili z Chin slabiej rozgarnietych jednostek coby spoleczenstwo to
(australijskie) od srodka oslabic. Po wszystkim byly fajerwerki, tak
samo zorganizowane jak cala parada. Dodatkowo wydaje sie ze
spolecznosc poczuwajaca sie do chinskiego nowego roku przysemiciła
(zeby nie powiedziec wprost przyoszczedzila) na fajerwerkach i gdzie
im tam do naszego swiatelka do nieba. Fajerwerki jak parada (poszli
konsekwentnie) byla "wcalyswiat" byc moze mialy odzwierciedlac zapedy
chinskie wiec w sumie dobrze ze w caly swiat strzelaja fajerwerkami a
nie czym innym.)
No ale przeciez wlasnie nie o tym bo o tym ani slowa nie bedzie.
Bedzie o czyms zupelnie innym.
Poniewaz pewien etap podrozy mamy juz za soba, zamkniety na wieki
wiekow (wersja dla wierzacych: amen), a zostalo mi kilka historii
nieopowiedzianych (nie miescily sie w konwencji zadnego z wpisow)
niechcac aby zostaly zapomniane zamierzam je tutaj wlasnie przytoczyc.
Nie maja ze soba zadnego zwiazku oprocz tego ze stawiaja tytulowego
autora bloga (przypomne herbu Ogonczyk) w innym nieznanym datad swietle.

1. Bedac w Arequipie (no kto powie na ilu metrach lezy?) tuz po
zakupie peruwiansko boliwijskich spodni, ktore jak sobie tutaj na nie
patrze przypominaja jednak bardziej spodnie od pidzamy niz stroj
wyjsciowy, postanowilem zjednoczyc sie z bacpackerska bracia (ktora
licznie w podobne spodnie ubrana byla) i spodnie owe zalozyc. Jak
postanowilem tak tez uczynilem. Rankiem wychodzac do kibla (dla
wrazliwszych jezykowo: toalety) owe spodnie wlasnie ubralem do tego
kolorystycznie dobralem tshirt, na nogi sandalki i w droge. Poniewaz
do przybytku gdzie akurat zmierzalem droga wiodla przez hostel caly,
wiedzialem ze stroj moj nie bedzie pozostawal niezauwazony.
Przedefilowalem wiec dumnie przez ww hostel, brac backpackerska
przyjela mnie nadzwyczaj dobrze. Usmiechy, kiwania glowa. Dumny, blady
i zasymilowany wracam ja Ci do pokoju i co sie okazuje. Centralnie do
rzepa prawego sandala mam przyczepione stringi mojej zony...
Spodnie natychmiast zmienilem zeby w hostelu nie zostac rozpoznany bo
jak tu ludziom wytlumaczyc, ze to nie moje tylko zona balaganiarz.

2. Beda pod dosyc meczacej podrozy przez peruwianskoboliwijska
granice, umierajac z glodu zasiedlismy w koncu w restauracji w
miejscowosci Copocabana gdzie chcac popisac sie lingwistycznymi
zdolnosciami postanowilem zamowic danie w jezyku ludnosci miejscowej.
Czy to zmienil sie akcent, czy to inny dialekt grunt ze pewnie
specjapnie zostalem zle zrozumiany. Na szczescie owe nieporozumienie
nie dotknelo mnie bezposrednio bowiem jak sie okazalo nazwy potraw dla
siebie wymowilem bezblednie. Niestety zamawialem rowniez dla Drugiego
Autora Bloga (w skrocie DAB). A DAB nIestety zamowil kurczaka w
pomaranczach. I niestety zamiast wspommianego kurczaka otrzymal
szklanke soku pomaranczowego. Wiedziony chwilowym natchnieniem dobrych
pomyslow, nie dopuszczajac do siebie mysli, ze zostalem zle
zrozumiany, napredce wymyslilem sobie ze dostarczony do stolika sok
na pewno jest darmowym dodatkiem do owego kurczaka. W ten oto sposob
Drugi Autor Bloga przesiedzial nad owa szklanka dobre 15 minut (w
sumie to ja nie wiem
czy 15. W kazdym razie przesiedzial dokladnie tyle ile zabralo mi
skonsumowanie zupy i drugiego dania) zanim zorientowalismy sie ze
jednak nic dodatkowo do soku nie przyniosa. Chwilowo wprowadzilo to w
stosunki miedzy blogowiczami zupelnie niepotrzenna nerwowosc.

3. Ostatni historia w zasadzie przydazyla sie zupelnie niedawno na
plazy Manly, nie powiem w jakim miescie, spacerowalem sobie spokojnie
z kebabem w reku promenada w kierunku plazy gdzie owego kebaba
zamierzalem skonsumowac. Bezwzgledna matka natura wyslala jednak w
moim kierunku eskadre mew z ktorych jedna spikowala wprost na moja
glowe, burzac mi misternie ukladana rano fryzure podczac gdy druga
przepuscila udany atak na mojego kebaba czesciowo wytracajac mi go z
reki. Tak mnie to zaskoczylo ze nawet nie zdarzylem zaklac. Jednak
najgorsze jest to ze kompletnie nie wiedzialem jak sie zemscic.

Odreaguje sobie to na przypadkowo napotkanych w podrozy osobach... I
ta zlota mysla..., i kto nie widzial ten traba.

Sydney









Jak milo bylo tu wrocic:) zatrzymalismy sie w tym samym hostelu (big
hostelu) co dwa lata temu i tam zaczelismy nasza wspominkowa
wyprawe... Znow odwiedzilismy chine town, manly beach i oczywiscie
opere:) no my jednak jestesmy zakochani w tym miescie... - wszystko
nam sie tu podoba: parki pelne biegaczy, knajpki (ogromny wybor piwa z
kija w dodatku serwowanego w mrozonych szklankach mniam:), plaze i tak
bym mogla wymieniac i wymieniac... To chyba jest TO czego szukalismy
ale jeszcze pro forma pojedziemy rozejrzec sie po Azji;) tym razem
udalo nam sie odwiedzic Blue Mountaine - gory sa ok 2 godz jazdy
pociagiem od Sydney wiec to calodniowa wyprawa ale na prawde warto
poniewaz widoki sa przepiekne a i posmiac sie mozna kiedy kierowca
autobusu po raz kolejny zostaje wyprowadzony z rownowagi przez
pierdolowatych japonczykow;). Odwiedzilismy tez zoo w sydney - wizyta
w australii bez koali byla by wizyta stracona... Ostatni wieczor
spedzilismy natomiast na paradzie z okazji chinskiego nowego roku -
parada no coz troche niezorganizowana ale za to pokaz fajerwerkow w
porcie byl pierwsza klasa:)

piątek, 19 lutego 2010

Niespodzianka w samolocie

Wlasnie przez chwile mi sie wydawalo ze w samolocie do Sydney na duzym
ekranie puscili jeden z odcinkow serialu "Janka". Ale jednak sie potem
okazalo, ze to mi sie wydawalo. A to by Ci byla niespodzianka. Moze
puszcza w nastepnym...

Tahiti po warszawsku


"Kokos spada na nas a to ananas" tak wlasnie mial byc zatytulowany moj
wpis opisujacy pobyt nasz ponadtygodniowy na Tahiti, a traktowac mial
o niczym innym jak o zagrozeniach jakie czyhaja na kulturalnego
turyste na tych odleglych wyspach. Ale zaraz potem pomyslalem sobie -
chwilka, przeciez najbardziej znany jestem ze swojej nieposkromionej
checi niesienia pomocy innym (czyli rowniez i Wam). Chcac wiec umilic
Wam zycie i wprowadzic odrobine wakacyjnego nastroju w dosyc mrozna
(ale jakze piekna) warszawska zime stworzylem na podstawie wlasnych
doswiadczen "przepis" na Tahiti po warszawsku. Procedure ową, ktora
natychmiast przeniesie Was na dowolnie wybrana wyspe z dowolnego
archipelegu wysp polinezji francuskiej (powinno byc z duzych liter),
mozna zastosowac w dowolnie wybrany przez Was dzien (ale zalecalbym
zaczac w najblizszy weekend). Aha nie wybierajcie chwilowo Bora Bora
bo tam byl cyklon...
Dodatkową zaleta tego wpisu, jest to ze moge znowu pisac w punktach co
pozwoli mi na unikniecie (no dobra - ograniczenie) konstruowania zdan
wielokrotnie zlozonych i gubienia sie pozniejszego w formach,
koniugacjach oraz deklinacjach. A teraz do rzeczy.
Potrzebne nam (Wam) bedzie:
Budzik (najlepiej z dzwiekim piejacego koguta)
Lampka z automatycznym wlacznikiem swiatla
Zarowka 2000 wat (tzw kwoka)
20 kg soli (jodowanej)
Papier scierny
Mokry recznik
Piwo (wedle gustu)
Koperta
Maly olej slonecznikowy
Komputer
Kapielowki
Sloik z komarami (to jest slaby punkt tego przepisu bo w zime mozecie
miec problem zeby w rekawiczkach nalapac komarow...)
Prawda ze niewiele? No to zaczynamy.
Przepis:
Uwaga! Aby w pelni cieszyc sie oferowanymi doznaniami przygotowania
nalezy zaczac dnia poprzedniego.
1. Przystaw lozko pod kaloryfer.
2. Do lampki z automatycznym wlacznikiem wkrec zarowke 2000w i postaw
sobie tuz nad glowa.
3. Nastaw budzik na 4:30 rano.
4. Nastaw automatyczny wlacznik lampki na 6:00 rano.
5. Poloz sie spac.
Zaczynamy nasz relaksujacy czas (przepis na jeden -cyferkowo - 1 -
dzien:
1. Wylacz dzwoniacy od 4:30 budzik o godzinie 6:00
2 . Zaraz po tym jak zapali sie lampka odkrec kaloryfer na maksymalna
temperature.
3. Wlacz zelzako, umiesc w odleglosci 5 cm od twary i uruchom opcje
prasowanie para.
4. Napusc do wanny cieplej wody po czym wsyp tam 20kg soli (jodowanej).
5. Wlacz komputer i uruchom pokaz slajdow zlozony z zawartych w
niniejszym wpisie zdjec.
6. Nasmaruj sie olejem slonecznikowym najdokladniej jak potrafisz.
6a. Uzyj zelazka w celu uderzenia para. Odleglosc 4cm.
7. Wejdz do wanny z sola. Nie zapmnij caly czas niesc nad soba
zapalonej lampki. Jesli jestes osoba majetna i masz do wanny daleko
uzyj przedluzacza.
7a. Wlasnie (od autora: mimo sandalow, zakupionych w decatlonie, ktore
sa ciezkie jak jasna cholera* i ktore tachales przez cala Ameryke
poludniowa po to zeby Ci sie to nie zdarzylo) znioslo Cie na
koralowce. Uderz sie mlotkiem w zewnetrzna czesc stopy po czym potrzyj
w tym miejscu papierem sciernym.
(* bardzo mnie ciekawi jak ciezka jest jasna cholera i czy
rzeczywiscie jest tak ciezka jak te sandaly czy jednak moze lzejsza.
Z chwilowego braku mozliwosci zwazenia jasnej cholery przyjmijmy
jednak to porownanie za prawdziwe. Do zweryfikowania.)
8. Mozesz sie oplukac. Odkrec tylko kurek z zimna woda i uzyj prysznica.
9. Spragniony. Podejdz do lodowki i wyjmij zimne piwo. Wloz do koperty
20 zlotych i powiedz "mersi". Wlej je do garnka i postaw na kuchence
na maly ogniu. Za kazdym razem odstawiaj piwo na wlaczona kuchenke.
9a. Nie zapomnij o zelazku i lampce. 2 x para odleglosc jak poprzednio.
9b. Spojrz na zdjecia jaki piekny krajobraz.
10. Jesli zglodniales podejdz do lodowki. Wyjmij 2 dowolne rzeczy.
Mozesz je zjesc. Wloz do koperty 100 zlotych.
10a. Powiedz "Mersii".
11-18 tutaj jest miejsce na Twoja inwencje. Pamietaj po kazdej
czynnosci uzyj zelazka, za kazdym razem staraj sie przystawic je
blizej twarzy. Mozesz rowniez stosowac dowolna kombinacje punktow
6-10. Za kazda rzecz ktora zjesz wloz do koperty 50 - 100 zlotych. Za
piwo 10. Pamietaj - piwo na kuchenke i mersi.
19. O 18:30 wylacz lampke.
20. Nastaw zelazko na 1 kropke (lub kreske) i przystaw sobie do obydwu
stop od gory. To sa stopy - opalily Ci sie mimo smarowania olejem bo
slonce tutaj dla Ciebie nie ma litosci.
20b. Przestaw zelazko na wyzsza temperature i przystaw sobie w
dowolnie wybrane trzy miejsca na ciele. Ups nie posmarowales sie
dokladnie! A co bylo napisane w punkcie szostym?
20c. Nastaw zelazko na najwyzsza temperature i przystaw sobie w jedno
dowolnie wybrane miejce. Okazuje sie ze mimo wielkiej starannosci (i
tego co w punkcie szostym) to jest miejsce ktorego w ogole nie
posmarowales (i bynajmniej nie byl to eksperyment)
21. Wybierz najmniejsze pomieszczenie w mieszkaniu (mozesz skorzystac
z miejca przy wannie) zamknij szczelnie drzwi i posmaruj sie
czymkolwiek co masz pod reka. Wypusc ze sloika komary. Tak samo
zareaguja na to czym sie posmarowales jak polinezyjskie komary na
srodek antykomarowy (w szklanym pojemniku!!!) zakupiony w Polsce
22. Wyjdz na ulice i oddaj nieznjomej osobie koperte. Powiedz "mersi".
22a. Na pewno sie do Ciebie usmiechnie. Mimo ogromnej straty nie
wypada - odwzajemnij usmiech.
23. Poloz sie spac pod odkreconym kaloryferem.
Uwaga autor nie ponosi odpowiedzialnosci jesli uzaleznisz sie od
niniejszego przepisu lub zapragniesz pojechac na Tahiti i to marzenie
zrealizujesz.
Ps. Moj eksperyment z Wyspy Wielkanocnej powiodl sie czesciowo to
znaczy jego wyniki przeszly moje najsmielsze oczekiwania, co mnie
osobiscie, nie ukrywam zaskoczylo szczegolnie, ze nie bylem
przygotowany z Fenistilem.

Prawie raj na ziemi;)





O Polinezji wlasciwie mozna mowic jak o raju na ziemi: niebianskie
plaze z lazurowa woda, wspaniala pogoda, tak... tyle ze za to wszystko
trzeba slono zaplacic i tu raj sie konczy: male piwo w knajpie min 15
pln; piwo w sklepie 8 pln; najtanszy obiad w barze 30 pln; danie w
knajpie min 60-80 pln; taksowka z lotniska (max 10km) ok 90 pln, 1
godz w internecie 45 pln (to wyjasnia taka przerwe w blogowaniu) i tak
mozna by jeszcze bardzo dlugo. Nawet polinezyjczycy mowia ze te ceny
sa zupelnie szalone (chociaz zarobki maja w granicach 3-4 tys dolarow
usa).... Przyszedl czas opuscic Morea (pies na pozegnanie dostal
wypasne sniadanie ale i tak go bylo zal zostawiac) i przeniesc sie na
Tahiti. Zatrzymalismy sie w hostelu Teamo w Papeete - miescie bez
oznaczenia ulic (zwlaszcza tych mniejszych ulic) co troche utrudnialo
poruszanie sie. Wlasciciel hostelu tlumaczyl ten fakt w ciekawy sposob
"jestesmy francuzami i jestesmy glupi" (on jak sam twierdzi jest
rodowitym bialym polinezyjczykiem i nie lubi francuzow - ktorych jest
tu rownie duzo jak polinezyjczykow). Tu poznalismy smak prawdziwie
swiezego tunczyka (steki wykrajane wprost z ryby) oraz smak smacznych
choc nie zindentyfikowanych owocow a wszystko pod dachem wielkiego
marketu (zdecydowanie warto go odwiedzic) z mnostwem pysznosci i
miejscowego rekodziela. Odwiedzilismy muzeum Gaugain'a calkiem niezle
sie ten malarz urzadzil:) oraz zjedlismy kolacje w jednym z barow
otwieranych noca w porcie (fajny klimat pichcenia z ruchomych budek
tuz nad oceanem). W sumie te bary to prawie ze jedyne co jest tu
otwarte po 18.00 - to jest godzina krytyczna wszystko sie zamyka i
ludzie znikaja z ulic. Trafilismy tez do sympatycznego sklepu
muzycznego ktorego wlasciciel okazal sie jednoczesnie producentem plyt
i muzykiem. Puscil nam nagranie miejscowej kapeli ktorego jest
producentem i odrazu zlapal za mala gitarke i zagral koncert na zywo:)
Tahiti zegna nas tropikalnym deszczem a juz jutro zawitamy do Sydney
(niezle mnie Marcin urzadzil z ta linia zmiany daty... ucieklo mi
swietowanie...) :) W sumie to z pogoda mamy niezle szczescie (oby
tylko nie zapeszyc na przyszlosc). Tydzien przed naszym przylotem na
Polinezji szalal tajfun Oli. Miejscowa kobieta opowiadala ze na Morea
przezyli ciezkie 3 dni czekajac na udezenie bestii. Ostatecznie
skonczylo sie na 15 rozwalonych domach i lekko zniszczonej rafie. Na
Bora Bora natomiast mieli mniej szczescia: hotele zostaly w duzej
mierze zmiecione a i po rafie nie za duzo zostalo....:(

czwartek, 18 lutego 2010

Wakacyjna wasluzona przerwa blogowa

Jak slusznie pewnie zauwazyliscie (co bardziej spostrzegawcze bestie) na blogu nic nie piszemy. Otoz mamy wakacje. Wakacje koncza sie jutro (urodziny Drugiego Autora Bloga, ktorymi wyjatkowo krotko sie nacieszy bowiem zaraz po starcie porannym samolotu jest linia zmiany daty i po kilku godzinach  ladujemy w poludnie juz dnia nastepnego. Moze sie wydawac ze zrobilem to zlosliwie, ale bynajmniej poniewaz kompletnie o urodzinach zapomnialem). Tak wiec o tym co sie zadzialo tutaj napiszemy (lub wyslemy to co mamy w iphonach) juz z Sydney. Tymczasem koncze bo maja tutaj klawiature z inaczej rozmieszczonymi przyciskami i meczyc sie nie zamierzam. Orewuar.

niedziela, 14 lutego 2010

Mamy psa:)











Mamy wlasnego wakacyjnego psa:) mowimy na niego "pies" bo chyba nie ma
zadnego imienia... Ale zanim napisze jak do tego doszlo- to od
poczatku. 23.20 wyladowalismy w Papeete na Tahiti, godzine pozniej
bylismy po odprawie juz z bagazami, tyle ze pierwszy prom na Morea
odplywal dopiero o 4.30. Juz wczesniej postanowilismy ze ta noc
spedzimy na lotnisku. Plecaki ustawilismy blisko krzeselek, male
plecaki spielismy linkami i tak powstalo nasze miejsce do spania.
Kilka metrow dalej wprost na podlodze spal jakis kloszard wiec w sumie
bylismy we trojke. Po odprawie ostatniego samolotu lotnisko calkowicie
zamarlo i tylko czasem ktos z ochrony przechodzac obok nas spiacych na
plecakach usmiechal sie i mowil bonjure:) Port, prom 6.30 i juz
bylismy w drodze na Morea. Kiedy dotarlismy na miejsce recepcja
jeszcze byla zamknieta wiec wybralismy sie po pierwsze sniadanie (ceny
sa tu takie ze byle sniadanko kupione w sklepie to ok 60-80 pln). Byla
8.00 a slonce juz niemilosiernie przypiekalo w dodatku nastapil
pierwszy atak komarow... Po chwili zostalismy zaprowadzeni do naszego
domku. Lozko - oczywiscie z moskitiera, tarasik wiec niby nic
specjalnego ale widok rekompensowal wszelkie niedogodnosci... Ok 20 m
od naszego domku jest ocean, ocean z przepiekna lazurowa woda:) tyle
ze my ostatnimi czasy przyzwyczajeni do zwiedzania, zamiast do wody
wybralismy sie na maly rekonesans. Okazalo ze ze w naszej okolicy nie
dzieje sie nic specjalnego, kilka sklepow (glownie z perlami ktore sa
chluba tego rejonu), kilka restauracji i juz... Wrocilismy wiec do
campingu i poddalismy blogiemu lenistwu na plazy. Kolejne dni uplywaly
podobnie, sniadanie 7.00 (slonce wstaje tu ok 6.00 a zachodzi o 19.00
wiec tak jak w Australii musielismy sie przestawic na inny tryb
funkcjonowania), czytanie ksiazek, snurkowanie na przy campingowej
rafie (a widzielismy tu nawet plaszczki plywajace przy brzegu),
opalanie sie i ogolny relaks. Jednego dnia wypozyczylismy bugie
(plazowy samochodzik bez szyb i drzwi a jedynie z daszkiem chroniacym
przed sloncem) i wybralismy sie na wycieczke do kola wyspy tyle ze
ledwo przejechalismy 10 km a zaczal padac deszcz. Po 15 min jazdy
bylismy calkowicie mokrzy a przez okulary ledwo bylo cos widac...
Lekko zrezygnowani (myslelismy ze nic nie zobaczymy a wypozyczenie
samochodu na 8 godz to tutaj wydatek rzedu 500pln wiec kolejna taka
rozpusta nie wchodzila w gre) ruszylismy w druga strone aby uciec
przed deszczem. Ucieczka sie udala i po chwili wyszlo slonce ktore
szybko nas osuszylo:) Wjechalismy wiec na punkt widokowy belvedere,
zwiedzilismy plantacje owocow- juz wiem jak rosna ananasy... Hmmm i
ten cudowny zapach dojrzalych owocow unoszacy sie w powietrzu:) w
barku przy plantacji Marcin wypil sok ze swierzych owocow a ja zjadlam
lody z kwiatu gardenii i mango. Wlasciciel barku o czym trzeba
wspomniec byl niesamowicie milym czlowiekiem, usmiechnietym i bardzo
zyczliwym. Poczestowal nas roznymi konfiturami a w dodatku do naszego
zamowienia dostalam gratis espresso z tahitanskiej kawy:) W drodze
powrotnej odwiedzilismy sklep z perlami w ktorym starsza Pani
opowiedziala nam w jaki sposob klasyfikuje sie perly, ktore uznawane
sa za najpiekniejsze i dlaczego. Weszlismy tez do fabryki sokow gdzie
zostalismy uraczeni miejscowymi likierami i wodkami. Zdazylismy
odebrac jeszcze wczesniej zamowione przezemnie paero (zamowienie
polegalo na tym ze trojka miejscowych artystow specjalnie dla mnie wg
moich wytycznych, recznie malowala tkanine) i wieczorkiem wrocilismy
na camping do naszego psa. Nasz pies (to znaczy pies campingowy
odziedziczony z domkiem) wyglada jak pitbul ale to niesamowicie mile i
madre psisko. Jakos tak sie do nas przyzwyczail ze ciagle przesiaduje
z nami na tarasie albo towarzyszy nam w kazdym spacerze. Kiedy idziemy
do sklepu - pies idzie z nami, stoi i czeka pod wejsciem a pozniej z
nami wraca. Kiedy idziemy do lazienki - pies idzie z nami, stoi pod
drzwiami i czeka zeby z nami wrocic. Dzielnie nas broni przed innymi
psami czyli nie pozwala sie im do nas zblizac a w razie koniecznosci
staje nawet do walki... A teraz lezy pod moimi nogami na tarasie,
chrapie i dochodzi do siebie po bojce z poprzedniej nocy (bo na razie
pies spi na zewnatrz choc bardzo chce sie nam wpakowac do pokoju:).