Drodzy siostrzeńcy Gobo ...

jeśli znaleźliście się na tym blogu oznacza to, że jesteście osobami nadzwyczaj ciekawskimi i wścibskimi. Dodatkowo nie macie co robić w pracy i w domu tylko czytać blogi ...
A tak już na poważnie to wręcz przeciwnie.


sobota, 27 lutego 2010

O Singapurze slow kilka (pare)










Nie za bardzo wiem od czego zaczac. Co sobie cos wymysle to jest to zupelnie nijakie. Ot zupelnie jak nasz dzisiejszy bohater (kiedys w szkole podstawowej napisalbym bochater i bylo to jedno z niewielu slow, ktorych ortograficznie przyswoic nie moglem mimo iz bohaterskie czyny od dziecinstwa nie sa mi obce - 698 staruszek przeprowadzonych przez jezdnie, 934 kubly wody wyciagnietej ze studni - jak widac wolalem wode niz staruszki, a ostatnio nawet bohatersko pozyczylem koledze aparat, mimo ze wiem ze jakby zepsul to pewnie by nie odkupil, moze dlatego ze pracuje w banku). Singapur, ktory jednak mimo swojego beznamietnego wyrazu postanowil pokazac pazur, szkoda tylko ze trafilo na mnie.
Duzo wody w rzece Wisle (krolowej rzek) uplynie zanim pojme co dokladnie kierowalo mna dnia owego nieszczesnego w Singapurze. To ze Polak i przed i po szkodzie glupi to wiedzialem, wiec zawsze podchodze do siebie bardzo ostroznie, z duza rezerwa nie wiedzac do konca czym danego dnia siebie samego osobiscie zaskocze. A tego dnia widocznie czulem potrzebe zaskakiwania bo jak tylko wzialem do reki mape od razu poprowadzilem nas (mnie, siebie i Szanownego Wspolautora Bloga tym razem w skrocie SWB) do pierwszej atrakcji turystycznej. I pewnie czesc dnia wygladalaby zupelnie inaczej gdybym dzien wczesniej i dwa dni wczesniej oraz trzy dni wczesniej nie prowadzil nas zupelnie podobnie po atrakcjach Sydney. Wydaje mi sie teraz ze duza czesc winy lezala po stronie mapy, ktora dostalismy w hostelu. Pani w hostelu od razu zle z oczu patrzylo tyle ze uspila moja czujnosc oferujac swoja osobista pomoc przy przywracaniu czystosci naszej stercie niedokoncaczystych rzeczy. Wyruszylismy (bez pani z hostelu) wiec (jak sie potem okazalo) droga wprost na plac budowy bo wlasnie tam mapa pokazywala ze jest muzeum i rzeka (szkoda ze ja wyrzucilem ta mape bo sami byscie sie przekonali, ze to zla mapa byla). Poniewaz upieralem sie dosyc dlugo szlismy wraz z Szanownym Wspolautorem Bloga (w skrocie SWB) wzdluz owej budowy kawalek czasu. Nie wspomnialem jednak, ze do owej budowy od hostelu szlismy dwa kawalki czasu. W koncu jednak sie poddalem, a ze drogi innej (nawet na mapie) nie bylo, wydreptalismy z powrotem czwarty juz tego dnia kawalek czasu. Jak wyszlismy o osmej (cyferkowo)  tak zrobila sie pietnasta (cyferkowo 15), a my zobaczylismy mniej wiecej takie atrakcje jakby sobie przejsc na Bemowie od powiedzmy ulicy Franciszka Kawy do powiedzmy ulicy Borowej Gory zahaczajac przy okazji o duze centrum jedzeniowe powiedzmy o atrakcyjnosci turystycznej Hali Czluchowskiej (kto nie byl niech koniecznie pojedzie, od dzisiaj bemowo zostanie nazywane przeze mnie warszawskim Singapurem). Tyle ze na bemowie jest temperatura dla ludzi, czego kompletnie nie mozna powiedziec o Singapurze gdzie 150 (stopoecdziesiat) stopni w miescie + stupiedzciesieciprocentowa wilgotnosc czyni dluzszy spacer dosyc uciazliwym. Majac za soba szmat drogi, szmat czasu oraz gros atrakcji turystycznych, caly czas zadni wrazen (jakby bylo malo, kto byl na bemowie ten wie) postanowilismy skusic sie na jeszcze jedna -  singapurski ogrod botaniczny. Osobiscie ogrodow botanicznych nie lubie, ale poniewaz Szanowny Wspolautor Bloga jest zacietym botanikiem- florysta-amatorem skusic sie dalem i to niestety byl moj blad, poniewaz ogrod ow kompletnie mnie rozczarowal. Zupelnie nie wiadomo po co Singapurczykom taki duzy ogrod (moze maja karypki jakis kompleks). Idzie sie i idzie i konca nie widac. Tym bardziej, idac wedle innej mapy, ktora kierowal sie tym razem SWB (pelna nazwa w rozwineciu  Szanowny Wspolautor Bloga), kompletnie nie odnoszacej sie do calego ogrodu, ale jenej z jego mniejszych czesci. Idzie sie wiec i idzie, konca nie widac, a nogi sie okazuje, ze tego dnia (po rajdach kebabowo plazowych) w formie nie najwyzszej. Ale sie idzie dalej i dalej, a wody nie ma bo sie nie kupilo bo sklep byl 50 metrow w bok a podejsc (po bemowsko singapurskim rajdzie) sie nie chcialo. Idzie sie krok za krokiem nozka za nozka, a tu wkolo same drzewa. Pic sie chce i duchota. Nic dziwnego - duszno sie zrobilo pewnie przez drzewa, ktore jak wiadomo zabieraja nam caly tlen. Po okolo trzech kawalkach czasu nic nam sie zobaczyc nie udalo oprocz tysiaca drzew oraz kilkuset kwiatkow (jakby piec nie wystatczylo, kwiatki na szczescie nie pachnialy bo w tej duchocie i goracu mogloby czlowieka zemdlic). A miedzy drzewami i kwiatkami (jak juz zaznaczylem uprzednio do ktorych bylem prowadzony wedlug mapy zupelnie innego terenu, co czasami kompletnie dezorientowalo Szanownego Wspolautora Bloga, ale meznie dalej prowadzil sugerujac sie czasem rowniez i znakami rzeczywistymi) rozciagaja sie polacia (jak ktos nie przyczail bez polskiego foncika to pouacia) trawy. I kiedy zobaczylismy juz (po kilku nawrotach) nieomalze wszystko jak rowniez i zielone plamy przed oczami pewnie z braku tlenu, postanowilismy udac sie na przystanek autobusowy w celu oddalenia sie do hotelu. Jakaz to byla dla nas przykra niespodzianka, kiedy okazalo sie ze na mapie (juz mojej bo SWB - pelna nazwa Szanowny Wspolautor Bloga - zorientowal sie w ogrodzie orchidei ze to jest mapa tego ogrodu orchidei a nie calego botanicznego) naszej kochanej przystankow nie ma zaznaczonych. Idac na slepo niestety nie trafilo nam sie ziarno w postaci przystanku autobusowego, zrobilismy wiec dokladnie taki sam kawalek jak po ogrodzie botanicznym tyle, ze ulica. Tu tlenu bylo wiecej bo samochody, mimo ze licznie przejezdzajace, go nie zabieraly. Nie zabieraly rowniez taksowki mimo ze Szanowny Wspolautor Bloga bylby juz gotow rzucic sie im pod kola. W taki oto sposob doszlismy do miejsca w ktorym do ogrodu weszlismy, gdzie mimo nastawionej na maksymalne oszczednosci duszy wzielismy takasowke. Po chwili okazalo sie ze przystanek autobusowy byl tuz za rogiem. Potem na mapie okazalo sie ze przy wyjsciu z parku przystanek byl rowniez za rogiem, ale akurat poszlismy w druga strone bo kto mogl wiedziec, ze jakis singapurski ancymon przystanek za rogiem ustawi.  

W ramach podsumowania moge powiedziec ze na wlasne oczy widzialem, ze singapirczycy do przyrody i srodowiska maja stosunek lekcewazacy, Polacy (my) wrecz przeciwnie. Oto dowody 
Ogrod botanoczny (Singapur) - Ogrod Saski (Warszawa, Polska - Poland) 

1. Singapurczycy kompletnie nie dbaja o trawe, po ktorej pozwalaja ludziom chodzic (w glowach sie poprzewracalo i widac trawy nie szanuja, moze nie mieli od malego ustawionych tabliczek z taka informacja zeby zielen szanowac - a wiadomo jak sie cos (zielen) lub kogos (staruszki) szanuje to sie po tym nie chodzi). W Ogrodzie Saskim natomiast o trawe dbaja bo jak kiedys sie chcielismy z dwoma moimi sympatycznymi kolegamk przy fontannie polozyc to zostalismy stamtad natychmiast usunieci. Po prostu: Sie dba, sie ma. 0:1.

2. Singapurczycy kompletnie maja w nosie oszczednosci wody. Naustawaiali fontann(n) i wodospadow i najnormalniej na swiecie leja statad wode strumieniami (bez umiaru). U nas wode sie szanuje, zakreca sie krany w domach i fontanny bo po co ma z tej fontanny woda leciec. Odparuje do atmosfery i jeszcze deszcz z tego jaki spadnie. Sam pommik fontanny tez ladnie wyglada. 0:2.

3. Obszedlem caly park niektore miejsca po dwa razy - patrz punkt mapa) i niby jest duzo drzew a jakos nigdzie nie widzialem wierzby placzacej, drzewa najwazniejszego z drzew - pod ktorym najpiekniejsze z najpiekniejszych swoich utworow stworzyl przeciez nasz polski Fryderyk Szopen (Polak). Wstyd. 0:3

4. Brzozy tez nie bylo, a brzoze akurat lubie najbardziej ze wszystkich drzew. Bo brzoze mozna objac i przylozyc do niej glowe i brzoza uzdrawia, a wez tu czlowieku przytulaj sie do palmy albo do bambusa (to bynajmniej nie jest glupi rasistowski zart - heh). 0:4. 

Byc moze tych drzew nie ma i u nas w Ogrodzie Saskim, ale my nie nazywamy go ogrodem botanicznym.

5. W Warszawie szanujemy przestrzen publiczna i nie ida u nas na zmarnowanie zielenia hektary powierzchni. U nas teren jest taki ze nawet starszy czlowiek mimo braku tlenu (drzewa) moze taki park spokojnie przejsc byc moze nawet i bez butelki wody. W Singapurze jak widac nie gospodaruje sie zielenia oszczednie (a jak wiadomo na przykladzie pieniedzy oszczedzasz - szanujesz, nie oszczedzas - nie szanujesz), tylko rozrzutnie. I dodatkowo jak widac nie szanuje sie rowniez starszych osob, dla ktorych przejsce takiego parku moze zakonczyc sie gdzies w okolicach palmy... Kolejny wstyd 0:5.  

A na koniec, jesli jeszcze kogos wystarczajaco nie zniechecilem (do Singapuru lub do siebie) powiem krotko: drzewa jak drzewa, orchidea jak orchidea mozna isc do lasu albo do kwiaciarni w Hali Czluchowskiej i sobie d... nie zawracac jakims ogrodem botanicznym w jakims Singapurze.
       
I jest to konkluzja wesola, zabawna o charakterze zartu slowno-blogowego.
I wlasnie tym optymistycznym akcentem... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz