Z przewodnikiem "wiedzy i zycia" w reku - niewiedziec czemu nie z
lonely planet, chyba kolorowe obrazki mnie tak zmylily - dotarlismy do
Ayutthaya. Jest to byla stolica Tajlandii z mnostwem watow rozsianych
po calym miescie... Waty a wlasciwie ich ruiny faktycznie sa wszedzie
i calkiem ladnie wygladaja ale dla nas najwieksza atrakcja bylo
mieszkanie w hostelu Moradok. Hostel jak hostel niby nic specjalnego
ale ludzie.... ludzie w tym hostelu byli boscy:) Gina (wlascicielka)
opiekowala sie nami jakby nas znala od lat, bez proszenia (i oplat)
odwozila nas a to na dwodzec a to na autobus (co zdecydowanie nie
zdaza sie zbyt czesto). Wieczorami natomiast wraz z "Mama" balowala z
nami w barze:) "Mama" jest w tym hostelu osoba do pomocy, serwujaca
rano sniadania, dbajaca o pokoje a wieczorem jest dusza towarzystwa i
dobrym duchem hostelu:) takiej werwy, radosci z zycia (mimo ogromnych
niedostatkow materialnych) oraz tak zarazliwego szczerego smiechu nie
slyszelismy od kilku miesiecy wiec brzuchy nas bola do tej pory:) ah i
jeszcze slowko o Lop Buri (rowniez polecane przez nas przewodnik- na
szczescie nie tylko nasz)- jest to miasto na 3 godz zwiedzania
(zgadzamy sie tu ze znajomymi z Moradoka) a jego najciekawsztm
zabytkiem jest Monkey Wat. W tym Wacie drugi autor bloga zostal
zaatakowany przez mala malpke. Skubana niepostrzezenie wskoczyla mu na
plecy kiedy staral sie zrobic zdjecie. Swoje male paluszki wplotla mu
we wlosy i mocno sie ich trzymala a gdy zorientowala sie ze nie damy
za wygrana i dlugo na tych plecach nie posiedzi chyba z bezsilnosci
ugryzla go w ucho i uciekla.....
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz