jakies swoje plusy. Chodzi jedak o to aby te plusy nie przyslonily nam
minusow. No wlasnie - bo co z tego, ze jest to urokliwe, w rzeczy
samej, miasteczko skoro nikt tu ani slowa po polsku nie mowi... Ciezko
zadac szyku i blysnac przed miejcowa ludnoscia cieta riposta lub
wywodem na temat wyzszosci polskiej wsi nad wsia peruwianska. O tym ze
staramy sie nie poddawac i jezyk nie stanowi dla nas zadnej przeszkody
ponizej.
Ciezko w podrozy bez jezyka (szczegolnie jak chce sie cos polizac).
Nie oznacza to jednak, ze jest sie skazanym na li tylko usmiechy i
skinienia glowa. Mozna sobie swobodnie radzic i nawiazywac blizsze
relacje z autochtonami nadrabiajac polskim sprytem. Oto jak sobie
radza w tych warunkach "prawdziwi" podroznicy nadrabiajacy polskim
sprytem. Sa wiec dwie szkoly, nazwijmy je dla niepoznaki szkola
"magdowa" i szkola "marcinowa". Zgola rozne w swoich zalozeniach
jednak majace ten sam wspolny cel: komunikacje. Pierwsza z nich
naucza, ze mimo iz wiemy, ze tubylec nie wlada danym jezykiem (w tym
wypadku angielskim) z uporem maniaka powtarzmy mu dane slowo wlasnie w
tym jezyku. On oczywiscie nie rozumiejac pyta nas w swoim (ktorego z
kolei nie rozumiemy my), ale wtedy my glosno, wyraznie i powoli
powtarzamy swoje liczac na to, ze w koncu przekonamy go zeby
zrozumial. Metoda ta pozwala podtrzymac taka konwersacje (jak
zaobserwowalem) nawet kilka minut. Ma jednak ten minus ze przez caly
ten czas, zagadnieta miejscowa ludnosc w zaden sposob nie daje sie
przekonac, do tego, ze jednak wlada jezykiem "cywilizowanego"
podroznika. Patrzac na to z boku uwazam dodatkowo, ze zamiast jezyka
angielskiego mozna spokojnie uzyc tutaj kazdego innego (np. polskiego
lub chinskiego jesli ktos wlada), a zamierzony efekt bedzie taki sam.
Pisze to na przykladzie pewnej podrozniczki, nazwijmy ja dla przykladu
Magda, ktora podczas nawiazywania relacji ze sprzedawca roznie
modulujac i akcentujac, powtorzyla slowko "earings" bodaj z 20 razy.
Nastepnym razem poradzilem mowic na zmiane ze slowem "kolczyki" - moze
wtedy szybciej oswieci sprzedajacych.
Metoda marcinowa to zupelnie inna metoda. Polega bowiem na
wprowadzeniu w blad naszego rozmowcy (ze jednak podroznik nie tylko
umie, ale doskonale posluguje sie miejscowym jezykiem). To co musimy
zrobic to nauczyc sie wymowy podstawowych zwrotow. Majac w glowie taki
zwrot udajemy sie w dane miejsce i z wdziekiem oraz nonszalancja
rzucamy go w kierunku osoby, ktora sobie uprzednio upatrzylismy.
Minusem tej metody jest jednak to, ze kontrola nad dana rozmowa,
konczy sie w momencie wypowiadania przez nas ostatniego wyrazu. Jednak
nie jest to przeciez cos co moze nas do niej (tej metody) zniechecic.
Dalsza konwersacja jest jak najbardziej wskazana. Stosujemy wiec na
przemian zwroty, ktore znamy oznaczajace twierdzenie lub przeczenie.
Uwaga: ta metoda czesto wprowadza niemala konfuzje u osoby z nami
rozmawiajacej. Moze sie to rowniez skonczyc, tak jak w przypadku
podroznika, nazwijmy go dla przykladu Marcin, ze zrealizowane, a
zlozone uprzednio przez nas, zamowienie (w restauracji) minie sie
mniej wiecej o odleglosc "jakstaddoksiezyca" z naszym wyobrazeniem o
tym co zamowilismy.
Po calym takim dniu lingwistycznych potyczek, az milo zobaczyc mine
stajacego obok nas przy umywalce we wspolnej lazience Wlocha, kiedy
powiemu mu po angielsku, ze w jezyku polskim nazwa jego kraju oznacza
tyle co plereza, ktora ma na glowie, po czym poprosimy go zeby
wytlumaczyl nam dlaczego tak jest (w koncu jest Wlochem to powinien
wiedziec nie?) Pamietajmy - zlosliwosci nigdy za wiele. I tym milym
akcentem i tak dalej i tak dalej.
:)))
OdpowiedzUsuńno przyznam, że się ubawiłem z rana (mojego oczywiście).
I dobrze, że jakieś fotki wreszcie daliście, bo już myślałem, że ta cała wyprawa to pic na (za) wodę (wielką) :).