wlasnie drugie miejsce na mojej czarnej liscie naszej podrozy
(pierwsze jednak wciaz okupuja Panowie od latarki). Natomiast ten kto
sie na takie wyprawy zdecydowal, no coz ... Najgorsze jednak w tym
wszystkim jest to, ze nasz desperat turystyczno - krajoznawczy
(przypuscmy ze byl to jeden z autorow niniejszego bloga) zapomnial
dodatkowo naladowac baterie w aparacie, co z jednej strony utrudnilo
wyprawe, z drugiej jednak pozwolilo uniknac niepotrzebnych frustracji.
Minusow wyprawy bylo tyle ze obdzielibym nimi z pieciu obywateli
naszego kraju i kazdy uwierzcie mi bylby w pelni wyczerpany i
rownoczesnie ukontentowany swoim narzekaniem. Wypunktowywalem sobie
wiec skrupulatnie wszystko co mi w polskiej duszy zagralo - probujac
jednoczesnie (jak zwykle w moim przypadku) pozostac jak najbardziej
obiektywny. A wiec - do dziela!
1. Autobus przyjechal 5 minut po czasie i mial za malo miejca na nogi
przez co tracilem czucie raz to w lewej raz prawej nodze. Aby zachowac
taka symetrie odretwienia musialem co chwila zmieniac pozycje siedzaco
- spiaca, co wyraznie nie przypadlo do gustu drugiemu autorowi bloga,
ktory usilnie w tym czasie probowal zasnac. Za mna usiadla najwyzsza
osoba z calej wycieczki, ktora specjalnie swoimi kolanami blokowala mi
mozliwosc rozlozenia fotela (ktory o dziwo posiadal taka funkcje).
2. Przez opisana powyzej procedure sen moj byl plytki, wiec po
przyjezdzie na miejsce natychmiast jak przystalo na prawdziwego
rodowego arystkorate (przypominam: herbu Ogonczyk) dostalem migreny.
3. Migrena spowodowana uwlaczajacymi warunkami wypocznku, zostala
spotegowana duza wysokoscia na jakiej raczylismy sie znalezc co
sklonilo mnie do zastosowania tubylczej metody na migrene - zucia
liscia koki.
4. Ow lisc koki jak sie pozniej (podczas konwersacji z drugim autorem
bloga) okazalo, niedokladnie przeze mnie przezuty przykleil mi sie do
przednich zebow co upodobnilo mnie do miejsciwej ludnosci bowiem
wygladalem tak jakbym przednich zebow nie posiadal.
5. Po tych wszystkich przykrosciach, ktore mnie spotkaly pomyslalem
sobie, ze wszystko wynagrodzi mi widok kondorow szybujacych nad
kanionem. Nic z tego. Zdziwienie moje nie mialo granic kiedy nasz
przewodnik, ktorego angielski konczyl sie na kilku podstawowych
zwrotach, uradowany jakby wlasnie upolowal i zjadl kondora - pokazal
na niebie czarny punkcik wykrzykiwal euforycznie "Kondors, Kondors
look please". Chcac sprawadzic powod tego nienaturalnego podniecenia
naszego przewodnika szukalem na niebie dodatkowych oznak bytnosci tych
wielkich skadinad ptakow. Niestety, czarna kropka ktora rownie dobrze
mogla byc golebiem lub wrona, byla na niebie osamotniona. Wydaje mi
sie rowniez, ze osoby o slabszym ode mnie wzroku mialy problem z
umiejscowieniem tego czarnego punktu na niebieskim niebie.
6. Pozniej co prawda kondory podlecialy blizej, co ucieszylo mnie
niezmiernie poniewaz postanowilem je uwiecznic, aby moc je i Wam
pokazac. Wtedy wlasnie okazalo sie jednak, ze bateria w aparacie
odmowila posluszenstwa, pewnie aparat specjlanie rozladowal sie szybko
przez noc zeby mi zrobic na zlosc.
7. Dodam ze byl to pierwszy punkt atrakcji tego dnia wiec moje
mozliwosci upamietniania tej wspanialej podrozy spadly wlaciwie do
zera co zupelnie nie wiedziec czemu, nie ucieszylo drugiego autora
tego bloga (ktory jak teraz sobie przypominam ladowal sobie telefon i
to najprawdopodobniej przez niego bateria aparatu nie zostala
podlaczona do ladowarki i z ladowarka do gniazdka).
8. Pozniej odwiedzalismy rozne punkty widokowe. Poniewaz aparat, jak
juz ustalilismy nie byl sklonny podjac wspolpracy (jak rowniez
ustalilismy nie wiadomo do konca przez kogo) postaram sie opisac Wam
ten widok. Generalnie byly gory i wawozy. Gory byly bardzo wysokie, a
wawazy bardzo glebokie - co jak sie razem do kupy zestawi daje nam
bardzo duza roznice glebokosci i wyskosci. Do tego wawazy byly
zielone, a gory wlasnie na odwrot - zielone nie byly.
9. Potem wpadlem na pomysl ze moje mozliwosci sprzetowe nie zostaly
jednak calkowicie wyczerpane i bede upamietniac wszystko iphonem, ale
bylo za pozno bo zaczelismy sie spieszyc z powrotem i nigdzie sie nie
zatrzymalismy mimo ze widoki byly i zdjecia moznaby ladne zrobic.
Ucieszylem sie wewnetrznie wtedy (jak nasz przewodnik od kondorow) ze
nie tylko ja zdjec nie zrobie i ze nie mam takiego problemu jak inni
ze maja czym ale nie moga.
Jak sobie teraz przypomne z kanionami jest cos na rzeczy, bo podobna
przygoda z rannym wstawaniem i bolem glowy (spowodowanym z kolei
nadmiarem wrazen dnia poprzednigo) spotkala mnie nad Wielkim Kanionem
(tutaj pozdrowienia dla moich towarzyszy tamtej podrozy). Roznica byla
jednak taka, ze tam mialem kamere w dodatku z naladowana bateria (moze
dlatego ze nikt wczesniej nie ladowal sobie telefonu) i z okna
samolotu w chwilach wiekszej niedyspozycji, z zacieciem i determinacja
godna samego Polanskiego chcacego dokonczyc swoj najnowszy film, z
reki ustawionej jak statyw i przycisnietej do szyby przez opadajaca
glowe - filmowalem wszystko co byc moze przeoczylem dnia owego. Gdybym
wiec chcial sobie odtworzyc owe widoki - bez problemu moge to zrobic.
W przypadku wczorajszej wycieczki swiat elektorniki sprzysiagl sie
przeciwko mnie i musialem wszystko od A do Z zobaczyc na wlasne oczy.
Kompletnie niekomfortowa sytuacja - mam nadzieje, ze zdarzyla sie po
raz ostatni.
Ps. Wracajac do kondorow to ladniejsze sa polskie bociany, ktore byc
moze i sa mniejsze ale maja za to dlugie nogi - co z mojego meskiego
punktu widzenia jest wazniejszym kryterium ladnosci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz