Drodzy siostrzeńcy Gobo ...

jeśli znaleźliście się na tym blogu oznacza to, że jesteście osobami nadzwyczaj ciekawskimi i wścibskimi. Dodatkowo nie macie co robić w pracy i w domu tylko czytać blogi ...
A tak już na poważnie to wręcz przeciwnie.


niedziela, 31 stycznia 2010

Solna pustynia Uyuni






Po 8 godz w autokarze - o jego jakosci ciezko mowic, tak samo jak o jakosci drogi ktora jechalismy- trafilismy do Uyuni. Wykupilismy tu 3 dniowy tur (kosztowal on 85 dol zamiast 120 dol jak nam proponowali w Sucre) na solna pustynie + ogladanie kilku skal i lagun. W podroz wybralismy sie w 4 osobami z Francji z czego tylko jedna mowila po angielsku wiec znow byl maly problem z wieczornymi dyskusjami przy stole choc Richard staral sie jak mogl aby nam wszytko tlumaczyc:) Rano pogoda nie byla najlepsza i juz martwilismy sie ze nasze pogodowe szczescie sie wyczerpalo ale po kilku godzinach wyszlo slonce a niebo stalo sie niebieskie... Widoki jakie nam zaserwowano przeszly wszelkie nasze oczekiwania. Pustynia byla pokryta kilku centymetrowa warstwa wody co sprawilo ze po horyzont odbijalo sie w niej blekitne niebo... nawet ciezko opisac wrazenie jakie to robilo... wydawalo sie nam jakbysmy stapali po chmurach, ciezko bylo stwierdzic gdzie konczy sie ziemia a zaczyna niebo a oddalone od nas gory wygladaly jakby unosily sie w powietrzu. Po przejechaniu kilku kilometrow dotarlismy do koralowej wyspy na srodku tej pustyni a wyspa porosnieta byla olbrzymimi kaktusami, wspinalismy sie po skalach i znow widok okazal sie przepiekny:) Noc spedzilismy w solnym hotelu czyli hotelu zbudowanym niemal w calosci z soli (sciany, podlogi, meble wszytko bylo z soli...). Nastepne dwa dni wycieczki okazay sie niestety troche meczace... jechalismy juz przez pustynie piaskowa wiec kurz wdzieral sie do samochodu, wial niesamowity wiatr takze ciezko bylo w pelni cieszyc sie widokiem lagun po ktorych kroczyly flamingi,  ogladamiem kolorowych wzgorz czy pieknych zachodow slonca. Trzeciego dnia wstalismy o 4 rano poniewaz juz o 10 mielismy autobus do Sanpedro De Atacama w Chile ale zamin to nastapilo zdarzylam jeszcze wskoczyc do goracego zrodla i z takiej przyjemnej pozycji obejrzec wschod slonca na pustyni (w tym czasie drugi autor bloga nie odwarzyl sie nawet sciagnac kaptura z glowy tak mu bylo zimno...) no coz przyszlo nam pozegnac Boliwie i przeniesc sie do Chile - w koncu w cieple miejsce...

Droga do San pedro(go) de Atacama





"I to nie prawda, ze dach przeciekal szczegolnie ze wcale nie padalo" - juz pierwszego dnia trzudniowej niebezpiecznej przeprawy przez boliwijsko - chilijska granice pomyslalem sobie, ze narzekan moich nadszedl kres i nie bede mial o czym pisac (co nawet mnie ucieszylo bo nieraz pisac mi sie nie chce)... Bo i cieplej i nie pada. Ale, ale pierwszy dzien szybko minal i po nim nastal dzien drugi, a potem dni kolejne, ktore niestety zmienily oblicze naszej podrozy. I tak jak pierwszego dnia cieszylem sie z tego ,ze nad pustynia solna swieci slonce i w koncu mozemy nacieszyc sie suchym powietrzem, tak jeszcze tej samej nocy zmienilem jednak zdanie. Nie wiem co za boliwijski mozg wypraw turystycznych postanowil zakwaterowac nas w hotelu calym zrobionym z soli. Niby fajnie, a jednak w nocy okazalo sie ze owa sol (jak to sol ma w zwyczaju) zabrala z powietrza cala wilgoc. To natychmiast spowodowalo, ze zatkal mi sie nos przez co cala noc musialem oddychac przez usta. Nie jest to komfortowa sprawa, wiec drugiego dnia wstalem niewyspany i juz wiedzialem, ze dnia do udanych nie zalicze. Niestety potwierdzilo sie to juz po godzinie jazdy. Okazuje sie, ze podczas takiej wycieczki "znapedemna czterykola" zagraniczny turysta zostaje poddany wyrafinowanej torturze. W skrocie przypomina mi to dylemat - co sobie dac obciac: reke czy noge. A wiec mamy do wyboru albo jedziemy z wszelkimi mozliwymi wywietrznikami i oknami zamknietymi - co powoduje ze 7 osob znajdujacych sie w samochodzie zuzywa zamkniety tam tlen w ciagu 5 minut dodatkowo narazajac sie na temperature otoczenia zdecydowanie powyzej temperatury ciala, a wiec wydala z siebie hektolitry wody. Albo otwieramy okna i pozwalalmy piaskom pustyni dostac sie do wewnatrz naszego organizmu (z wlasnego doswiadczenia juz stwierdzam, ze wszelkimi mozliwymi "wywietrznikami"). Jakby tego bylo malo, znowu nie zostalem poinformowany o tym, ze bedziemy przebywac (to jest narod, ktory celowo chce turyscie obrzydzic zycie wywozac go w miejsca gdzie poczuje sie podle) na wysokosciach do ktorych najwiodoczniej ani moja glowa ani pluca ani zoladek  przystosowane nie zostaly. Utrudnilo mi to wiec skutecznie poddanie sie turystycznej euforii zwiazanej z podziwianiem lagun oraz gor. Byc moze przez to wydawalo mi sie ze owe widoki przedstawialy caly czas to samo tylko w rozynch konfiguracjach. Przez caly bozy dzien podziwialismy wiec:
 
gory,
gory i laguny,
gory laguny i skaly
skaly i wulkany
gory i wulkany i laguny
wulkany i laguny
laguny i skaly
gory i wulkany
 
do tego wszystkiego moglbym dodac jeszcze w roznych konfiguracjach flamingi, ale mi sie nie chce bo moglbymn pominac jakas konfiguracje przez co opis bylby kompletnie dla Was bezuzyteczny lub wprowadzilby Was w blad. A tego za wszelka cene staram sie przeciez uniknac. Wracajac do opisu: a wiec po tym obfitujacym w laguny, wulkany, flamingi, gory i skaly dniu dojechalismy do hotelu, gdzie widocznie moj organizm wstrzasniety niebywala iloscia obejrzanych rzeczy odmowil wspolpracy i polozyl sie spac (mimo calkiem znosnego towarzystwa).
Kolejnego dnia, sadysci boliwijscy organizatorzy kanalie, obudzili nas o 4 rano po to zeby przewizc nas do miejsca gdzie teoretycznie znajduja sie gejzery. Pisze teoretycznie gdyz jak dojechalismy bylo tak ciemno, ze nie widzialem swojej reki a co dopiero gejzera. O tym, ze tam byly mialo swiadczyc bulgotanie i zapach siarki. Ale ten kto ma problemy gastryczne wie, ze wymienione powyzej rzeczy akurat o tym, ze w poblizu znajduje sie gejzer absolutnie swiadczyc nie musza. Pokrzepieni "obecnoscia" gejzerow wyruszylismy dalej gdzie czekaly na nas takie atrakcje jak:
 
1. wschod slonca za chmurami
2. kapiel w goracy zrodlach o wschodzie slonca (rzekomym) przy temperaturze zewnetrznej w okolicach 5 stopni (z czego raczylem nie skorzystac gdyz wlasnie rozbolal mnie brzuch i okazalo sie, ze mialem wazniejsze sprawy)
 
W okolicach poludnia po sprawnej przeprawie przez granice wyladowalismy w miasteczku po stronie cywilizacji (czyli czile), ktore jest juz znacznie nizej (wiec chwilowo przestala mnie bolec glowa). Tu niestety stwierdzilem, ze czasy kiedy za sok (hehe sok, myslalbykto) placilo sie 4 zlote dawno odeszly w zapomnienie. I powiem szczerze - z perspektywy czasu wole jak mnie glowa boli od wysokosci npm niz od  wysokosci cen w sklepach. I tym optymistycznym akcentem (alez sie napisalem - po prostu nie mamy co robic w trakcie oczekiwania na autobus do Santiago) ozieble (w tych temperaturach to jest bardzo pozytywne slowo) zegnam.

sobota, 30 stycznia 2010

informacyjnie....

juz jestesmy w Chile w San Pedro de Atacama:)

czwartek, 28 stycznia 2010

Sucre - miasto inne niz wszytkie - ktore widzielismy w Bolivi;)





Wprost z La Paz trafilismy do Sucre i doznalismy malego szoku poniewaz
to miasto to istna wyspa na mapie Bolivi (przynajmniej tej czesci
ktora widzielismy). Miasteczko jest przesliczne, zadbane, czyste.
Zabudowa jednopiertowa z bielonymi scianami i mnostwem pieknie
zdobionych balkonow. Nawet kiedy oddalilismy sie od centrum miasto nie
zmienialo sie w slumsy tylko wygladalo nieomalze jak jego centrum.
Odwiedzilismy tam muzeum Dinozaurow gdzie znajduje sie olbrzymia
wapienna sciana w ktorej zachowaly sie slady wedrowek dinozarow. Sa to
podobniez najlepiej zachowane slady na swiecie i faktycznie robi to
olbrzymie wrazenie. Wieczorem natomiast postanowilismy troche sie z
chiloutowac w przesympatycznej knajpie ktora z czystym sumiemiem mozna
kazdemu polecic http://www.joyridebol.com/ fajny klimat, jedzenie i
ceny tez przystepne:)

La (pa) Paz czyli podroz przez meke.


Niezmierzone sa poklady pomyslowosci ludzkiej. Przykladem takiej
niezmierzonej pomyslowosci jest zalozenie miasta na wysokosci ciezko
przyswajalnej przez normalnego czlowieka. Objawia sie to tym ze
normalny czlowiek na tej wysokosci przestaje oddychac a tym samym ma
problem z prostymi czynnosciami takimi jak podniesienie do gory reki
ze szklanka piwa. Powoduje to u normalengo czlowieka zadyszke i tym
samym mozliwosc udlawienia sie owym piwem. A to przeciez jak wiadomo
nie jest niczym przyjemnym.
A poza tym to La Paz to miasto zupelnie jak Warszawa tyle ze w gorach,
tak wiec na przyklad tarchomin i targowek sa polozone tutaj wyzej, a
srodmiescie i saska kepa nizej. Nie zauwazylem bialoleki, pewnie byla
juz poza zasiegiem wzroku, ale to tylko potwierdza teorie, ze to
zupelnie jak Warszawa. Ale ja przeciez nie o tym. Bo warunki panujace
na tej wyskosci to jedno a cierpienie przez ktore musi przejsc turysta
chcacy wyjechac z tego miasta to drugie. A wiec po kolei.
Po pierwsze, widocznie panuje tutaj taki zwyczaj ze jak turysta z
LaPaz wyjezdza musi go zlapac jakas nieziemska ulewa tak zeby caly
przemokl zanim zlapie jakas taksowke, ktora dodatkowo wywiezie go w
zupelnie inne miejsce niz turysta mial na mysli. Dopuszczam jednak
taka mozliwosc ze (nie wiedziec dlaczego) moglem swoim opisanym
uprzednio sposobem komunikacji, wprowadzic mala konfuzje u kierowcy
taksowki. Ten wydaje mi sie jednak ze dodatkowo specjalnie zrozumial
ze powiedzialem w jezyku, ktorego jak widac w dalszym ciagu nie
opanowalem - ¨na lotnisko prosze¨. Oczywiscie mowiac na lotnisko
mialem na mysli dworzec autobusowy, o czym kazdy rozumny taksowkarz
wiedziec powinien. Widocznie naszemu jednak zabraklo tlenu i nie
przetworzyl informacji bo powiozl nas prawie na LaPaz okecie, zanim
udalo sie nam wyperswadowac mu wiezienie nas w niechcianym przez nas
kierunku. W miedzyczasie okazalo sie ze pierdola (bo jak go inaczej
nazwac przeciez widac bylo ze na dworzec chcemy a nie na lotnisko)
takswokarz zdazyl wjechac juz na autostrade i tak latwo zawrocic nie
moze. Dodam tylko ze jak sie okazalo wentylacja w samochodzie byla
rownie wydajna co mozg naszego kierowcy takze wydaje sie ze jechal na
tzw ´czuja´i chyba tylko cudem nie przydzwonil w innego kierowce
taksowki jadacego na ´czuja´. Przybywajac 5 minut po godzinie odjazdu
naszego nocnego autobusu okazalo sie ze chyba chca sie nas z LaPaz
pozbyc bo autobus czekal specjalnie na nas. Teraz bede punktowal bo
juz mi sie pisac nie chce

1 Drugi Autor Bloga, wiedziony chyba samobojczym instynktem,
postanowil poddac probie nasza wytrzymalosc. Wybrane przez (zeby nie
po imieniu) - Pania M miejca byly na koncu autobusu tuz przy samej
toalecie.

2 Zapach z toalety byl jedak skutecznie niewelowany przez dostajace
sie do srodka spaliny

3 Wiedziony z kolei instynktem samozachowawczym przestraszylem sie ze
nas tymi spalinami chca zatruc - przez co oka nie moglem na poczatku
zmruzyc bojac sie ze sie juz nie obudze (nie dosc ze malo tlenu to
jeszcze podwyzszona dawka CO2)

4 osoba przede mna miala chyaba najbardziej odchylany fotel w calym
autobusie i lezala mi prawie na kolanach

5 lezala mi na kolanach bo nie moglem wyprostowac nog - w nogach
trzymalem plecak na ktory jak mi sie wydawalo (byc moze odurzylo mnie
co2) czyhalo pol autobusu

6 za nami (mimo ze ostatnie miejsca) ulokowano miejscowa kobiete
(chyba za bilet nie placila) ktora wydaje mi sie ze wrzucila mi
(wlasnie wtedy kiedy udalo mi sie juz przezwyciezyc strach zwiazany z
zatruciem co2) moja kurtke na glowe

gehenna skonczyla sie nad ranem, kiedy to cudem dotarlismy do
kolejnego miejsca naszej podrozy. A dzisiaj jestesmy juz zupelnie
gdzie indziej.

wtorek, 26 stycznia 2010

La Paz -miasto ktore potrafi zaskoczyc...





Mnie La Paz zaskoczylo zaraz po wyjsciu z taxowki i nalozeniu na plecy plecaka kiedy to okazalo sie ze brakuje mi tlenu i natychmiast musze usiasc aby nie stracic przytomnosci... Poniej kiedy zaczelismy tur po mniescie zostalam zaskoczona jego pierdzielnikowatocia i co tu ukrywac niezbyt duzym urokiem a gdzies czytalam ze to ladne miasteczko.... Ladny za to okazal sie nasz hostel i to byl jedyny bydynek z La Paz pod ktorego urokiem jestem:) Przesliczna kamiennica z wewnetrznymi patiami na ktorych w ciszy mozna sobie usiasc i pocztac ksiazke. Mury porosniete bluszczem i wylaniajace sie z tego bluszczu ogromne wysokie okna... Troche zaskoczyl mnie tez asortyment na targu czarownic... niby o tym czytalam ale zobaczyc na zywo zasuszone plody lam (ponoc zamurowane w scianach przynosza szczescie) to zupelnie co innego... W niedziele kiedy chodzilismy sobie ulicami tego miasta w poszukiwaniu jego ladniejszych czesci natknelismy sie na przeogromny bazar, w dotatku bazar caly w dymie (dodatkowo skraplanym jakimis pachnidlami)... Okazalo sie ze trafilismy na miejscowe swieto podczas ktorego mieszkancy kupowali sobie "swoje marzenia", to znaczy kupowali np. miniaturki domow, sztuczne pieniadze czy dyplomy uczelni i ponoc jesli bardzo w te przepowiednie wierza to na przyszy rok maja im sie te marzenia spelnic;) Ostatnia rzecz ktora nas zaskoczyla w La Paz to ulewa... ktora akurat zaczela sie na 50 min do odjazdu naszego autobusu (12 godz jazdy do Sucre) co dosc powaznie utrodnilo nam zlapanie taxowki na dworzec... a kiedy juz ja zlapalismy - taxowkarz sie pomylil i pojechal zla trasa... na dworzec wpadlam cala mokra (od deszczu i biegu z plecakiem) 5 min po terminowym odjedzie autobusu.... na szczescie ludzie z korporacji autobusowej postanowili na nas chwile zaczekac;) i to tez mie zaskoczylo poniewaz juz sie pogodzilam z mysla ze w La Paz bedziemy musieli zostac dluzej niz to sobie zaplanowalismy...

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Copacabana





W koncu jestesmy w tej strasznej i niebezpiecznej Boliwi - tak przynajmniej pisali o niej rozni blogowicze, a tu przywitalo nas mile, backpakerskie miasteczko. Pelne reggalowe knajpek z pysznym jedzeniem i piwkiem a wszystko to w niebywale niskich cenach;)
Miejscowa ludnosc rowniez okazala sie jak na razie nastawiona przyjacielsko co okazala czestujac nas brandy ze wspolnego kieliszka na tutejszej ulicznej imprezie. No wlasnie impreza - impreza zaczela sie ok. 12.00 wystepem tutejszej orkiestry dentej ktora starala sie jak mogla aby granie szlo im rowno co niestety okazalo sie nie takie latwe...za to po zachodzie slonca na placu glownym pojawily sie miejscowe seniority (sredni wiek ok 60-70) wszystkie w srebrno\blekitno\cekinowych strojach;) panowie natomiast przyodziali najlepsze garnitury i tak zaczela sie impreza prze dzwiekach miejscowych przebojow. Nawet my wspolnie z innymi bialymi poprzestepowalismy sobie z nozki na nozke;)
Za to kolejny dzien przyniosl nam mala niespodzianke.... kiedy spokojnie wstalismy sobie z lozek, zjedlismy po kanapce i dotarlismy do przystani skad mieslismy poplynac na wyspe Isla del Sol (jezioro Titicaca) okazalo sie ze nasza lodz juz odplynela.... a odplynela dlatego ze nie wpadlismy na to ze musimy przestawic zegarki na czas boliwijski ktory rozni sie o 1 godz od czasu Peruwianskiego...
W tej samej sytuacji znalazly sie jeszcze 2 Angielki wiec juz bylo nas 4. Angielki zostaly zaczepione przez 4 Brazylijczykow i tak powstala prywanta grupa zwiedzajaca wyspe. Doplyniecie do wyspy trwalo w nieskonczonosc a wyspa jak wyspa, w sumie nic specjalnego choc kiedy wychodzilo slonce pojawialy sie ladne wydoki zatoczek tego olbrzymiego jeziora. Wyspe przeslismy pieszo co trwalo jakies 3 godz. a po tej wedrowce spotkal nas wyczekany odpoczynek na zielonej trawce w pelnym sloncu... 
Wieczorkiem zjedlismy wystawna kolazje z 1 litrem piwa na glowe za 100 bolivianosow (ok. 40 pln) i z blogim usmiechem poszlismy spac;)
 

niedziela, 24 stycznia 2010

Peruwianskie przysmaki


Nadszedl czas wyjazdu z Peru. Autokarem udajemy sie do Puno i tam zjadamy ostatnia prawdziwie peruwianska kolacje bo jak tu poznac kraj nie kosztujac jego specjalow kulinarnych;) Wczesniej jedlismy ceviche (marynowana surowa ryba) o ktorym juz pisalam a tym razem zamowilismy potrawe z lamy i cuy.... (pieczona swinke morska). oba dania byly bardzo smaczne choc ja spodziwalam sie ze swinka morska ma bardziej "kurczakowate" mieso;) wczesniej zakosztowalismy rowniez chichy - piwa z kukurydzy - oboje zgodnie stwierdzilismy ze pachnie jak sfermentowane jablka choc jest bardzo delikatne i ozezwiajace;) ja rozkochalam sie w owocach kaktusa ktore kupowalam kiedy tylko nadarzala sie okazja i mam nadzieje ze po boliwijskiej stronie tez je znajde;) zapomnialabym o Inka Coli wszyscy pija ja tu litrami a to po prostu nasza orezada - smak dziecinstwa;)

Inka trail cz. 2








Dzien trzeci
5.00 pobudka- leje deszcz, 5.30 sniadanie - leje deszcz, 6.00 czas wymarszu - caly czas leje. Wkladamy na siebie kurtki przeciwdeszczowe, plecaki przykrywamy pokrowcami a na to wszytko zakladamy jeszcze plastikowe poncza. Przed nami 14 km drogi a zaledwie po dwoch pierwszych mamy spodnie mokre do pol uda. W prawym reku niose kijek na ktorym sie podpieram zeby na mokryh kamieniach nie powybijac sobie zebow ale to powoduje ze przez mankiet kurtki wlewa mi sie woda. Ok. 11.00 docieramy do obozowiska na obiad i tam sie okazuje okazuje ze nasi wspoltowarzysze sa w zdecydowanie gorszej sytuacji - z butow wylewaja wode, wyzymaja skarpetki i reszte ubran, mokre maja tez maty i spiwory... W tym momencie powinnismy pochwalic nasze butki bo suche stopy w tych warunkach to skarb;) szybko zjadamy obiad i wyruszamy w dalsza droge nadal w ulewie. Po drodze ogladamy Inkaskie ruiny (niektorzy wogole je omijaja i biegna do obozowiska) ale na jakies piekne widoki nie mamy co liczyc poniewaz wszytko zasnute jest mgla. Kiedy jestesmy jakies pol godz od obozowiska nagle przestaje padac i wychodzi slonce wiec decydujemy sie na wybranie alternatywnej i dluzszej trasy ale za to biegncej przy Inkaskich tarasach. I to byl swietn wybor- na trasie bylismy wlasciwie sami. Kiedy dotarlismy do tarasow rozroczl sie przed nami niesamowity widok na rzeke i szczyty gor - miesli nawet okazje w pelnej okazalosci obejzec jezory lodowe. Usiedlismy wiec na brzegu urwiska i cieszylismy sie tym obrazkiem;) Wieczorem czekala na nas pyszna kolacja przygotowana przez tragarzy. I tu ciekawostka... kiedy turysci i przewodnicy traca juz sily  na trasie niosac 5-7 kg plecaki, tragarze niosa plecaki 25 kg i to caly czas biegnac (skladaja obozowisko po opuszczeniu go przez turystow i musza rozstawic je w nowym miejscu zanim grupy sie pojawia). W dodatku jak nam powidzilal Niko ich placaki waza po 25 kg poniewaz wprowadzono im ograniczenia.... Po prostu nadludzie - nic tylko chylic czola;)
Dzien czwarty
3.40 pobudka, 4.00 sniadanie, pozniej jak najszybciej trzeba znalezc sie przy punkcie odprawy. 5.40 otwiera sie ostani punkt kontrolny i tym samym zaczyna sie wyscig aby jak najpredzej dotrzec do Machu Pichu. 6 km szybkiego marszu. Cali jestesmy mokrzy mimo ze tym razem nie pada. Ostatni schodek i jest... Machu pichu calej okazalosci;) miasto schowane miedzy pieknymi gorami wyglada niesamowicie, cieszymy sie tym widokiem robimy zdjecia i juz po 5 min miasta nie widac - schowane jest za mgla.... nie zrazamy sie tym i schodzimy na dol - mija kolejne 5 min i miasto znow sie ukazuje;) Niko oprowadza nas po ruinach, powiada smutna historie jej mieszkancow, objasnia rozne symbole, chwali pomyslowosc Inkow ktorzy z odleglosci wielu km potrafili transportowac wode za pomoca kanalikow wycietych w skalach. W dodatku dopisuje nam pogoda - swieci piekne slonce;) Kiedy juz obeszlismy miasto postanowilismy powylegiwac sie na sloncu na jednym z tarasow i nacieszyc sie tym pieknym widokiem;) z Machu Pichu do Agua Caliente przeszlismy pieszo a po obiedzie udalismy sie do goracych zrodel wymoczyc nasz zmordowane ciala. Tym samym skonczyl sie nasz 50 km treking choc nasze nogi beda wspominac go jeszcze przez kilka dni;)

sobota, 23 stycznia 2010

Zanim ktokolwiek cokolwiek

to informuje ze sprawnie przezylismy Copocabne i znajdujemy sie obecnie w LaPaz gdzie zabawimy dni pare (czyli dwa). Na razie w Hostelu (chyba z przyzwyczajenia) Copacabana. Jutro zmienimy na tanszy o czym pewnie poinformujemy. La Paz jakos strasznie wysoko lezy ale zeby wzbogacic wrazenie wysokosci mamy pokoj na 3 pietrze. Drugi autor bloga wchodzi na czworaka ...

Inca ¨"horror" trail






"Uhuhuhu" pomyslalem sobie po 15 minutach drogi, pierwszego dnia czterodniowego trekkingu. W zasadzie to pomyslalem sobie zupelnie co innego, ale "uhuhuhu" oddaje w pelni to co rownie dobrze moznaby wyrazic slowami mniej cenzuralnymi. W ramach realizacji maksymy "Raz sie zyje, podpalmy polac lasu" postanowilem chyba zawstydzic Turbodynomena i dodatkowo wzialem sobie niewyobrazalnie wielkie (to bylo chyba miliard ton tak jak teraz sobie wspominam) obciazenie, ktore jak sie okazalo juz pierwszego dnia probowalo z kolei zawstydzic mnie. Ale po kolei. Juz wyruszajac moje oczekiwania w stosunku do tej pieszej wedrowki byly dosyc wysokie. Po pierwsze bylem zdeterminowany ostatecznie odkryc tajemnice kawy zbozowej Inki, ktora byla moim koszmarem z dziecinstwa. Jakze zdumiony bylem pod koniec tego trekingu kiedy okazalo sie, ze mimo ewidentnego nawiazania nazwa - o tajemnicy kawy Inki (i w ogole zadnej kawy) mowy nie bylo. Byc moze to znacznie ograniczona do zwrotu - "la serweza porfawor" - znajomosc jezyka sprawila, ze tajemnicza kawa zbozowa dalej pozostaje owiana mgla tajemnicy. Ale dopuszczam rowniez mozliwosc, ze podstepni peruwianczycy specjalnie postanowili po raz kolejny naciagnac nas na wysokie koszty obiecujac gruszki na wierzbie. Chociaz wedlug mnie powinni gdzies umieszczac informacje po polsku, ze zamierzaja polskiego turyste wprowadzic w blad i nie o tym czego sie spodziewa bedzie mowa. W zasadzie to powinni nazwac ta wedrowke "ruinas trail" lub cos w tym guscie to czlowiek nie bylby tak rozczarwoawny. W zamian (zamiast tajmenicy Inki) zaserwowali nam widoki ruin (gdzie im do naszego Malborka), ktore rzekomo to ruiny zostaly wzniesione "jakistam" czas temu. Ale w sumie kogo to obchodzi. Oto kilka moich wlasnych uwag do wspomnianej wyzej wyprawy.
Poczatki byly koszmarne.
Po pierwsze wiec, juz po umieszczeniu nas w autobusie, okazalo sie ze do komfortu aromoterapeutycznego tej wyprawie bedzie daleko. Won zgnilego ziemniaka pomieszana z zapoconym rolnikiem (nie pytajcie skad wiem) towarzyszyla nam w zasadzie od samego poczatku, az do samego konca wyprawy. Jak sie okazalo pozniej won ta byla produkowana przez miejscowa ludnosc, ktora byc moze chcac przed ta wonia uciec, biegla po skalistych zboczach gor, jakby sam diabel utytlany w "samiwiecieczym" ich gonil. Jakby tego bylo im malo na plecach umieszczali sobie rozne przedmioty, takie jak kuchenki badz namioty (do dzis zastanawiam sie po co im tyle namiotow bylo - spokojnie zmiesciliby sie w jednym). Ow specyficzny zapach mial, jak sie pozniej okazalo, jeszcze jednak dodatkowa funkcje. Nie trzeba bylo sie odwracac na szlaku, zeby wiedziec ze ow miejscowy autochton, pedzony checia ucieczki przed wlasnym zapachem, biegnie z gory (lub pod) na zlamanie karku i droge trzeba mu ustapic. Stosowanie tego skrotu myslowego niestety przestalo sie sprawdzac trzeciego dnia, kiedy wyczuwajac ow won  skrzyzowania "wiadomoczego" z "wiadomoczym" zszedlem pokornie z drogi aby zrobic spieszacej sie ludnosci miejscowej miejsce po czym okazalo sie, ze na szalku jestem sam. Wprawilo mnie to w duze zdziwienie, ale kiedy stalo sie tak po raz kolejny natychmiast znalazlem wytlumaczenie. Oczywistym jest ze podczas mijania miejscowi potomkowie kawy Inki, ocierali sie o mnie swoja odzieza, pozostawiajac na niej ten nieprzyjemny zapach (o dziwo byl on rowniez w miejscach na obcierki niedostepnych takich jak podkoszlka - widocznie przychodzili w nocy i podkradali koszulki turystom zeby otrzec sie z potu).
Po drugie: plecak , ktory jak sie pozniej okazalo podstepnie chyba drugi autor bloga wypakowal mi swoimi rzeczami takim jak "bardzociezki¨" spiwor okazal sie nielada utrapieniem. Znaczy sie pierwszego dnia. Drugiego dnia postanowilem (w ramach wielkopanskiego gestu), dac ow plecakdo poniesienia ww gorskim pedziwiatrom, zeby sami przekonali sie ze to nie tak latwo taki plecak dzwigac. Niestety po raz kolejny okazalo sie ze niewdziecznosc ludzka nie zna granic i nie dosc ze chcialem podzielc sie swoimi wrazeniami z miejscowa ludnoscia to jeszcze musialem im za to slono "posolic". Jak sie pozniej okazalo sprytni i przebiegli peruwianczycy tak sobie poprzestawiali system nosny w plecaku, ze niesienie go okazlo sie pewnie dla nich przyjemnoscia. Przypadek ten jednak wykorzystalem do swoich celow i juz trzeciego dnia sam (uprzednio wykorzystujac zapewne przypadkowe przestawienie systemu nosnego przez peruwianskiego spryciarza) plecak nioslem nadziwic sie nie mogac jakie to sprytne ustrojstwo.

Generalnie sam widok ostatnich ruin zwanych Maczu Pi(k)czu nie spelnil moich oczekiwan. Poniewaz wyprawa kosztowala "wczasydoegiptu z okladem" moim zamierzeniem bylo:
1. odkrycie wsponianej tajemnicy kawy zbozowej
2. zrobienie zdjecia ruin MP w sloncu
3. zrobienie zdjecia ruin MP w deszczu
4. zrobienie zdjecia ruin MP we mgle
5. tecza nad MP

niestety nie wszystkie punkty zostaly zrealizowane, a cwani (oczywiscie peruwianscy) organizatorzy ani mysleli oddac polowy kosztow za niezrealizowane marzenia polskiego turysty. Bardzo brzydko z ich strony.

ps.tak jak sobie teraz mysle to Malbork ma jeszcze jedna przewage nad MP. z nazwa MP kawal"po Malborku" zupelnie traci sens. I tym optymistycznym akcentem. Polska gora itd...

środa, 20 stycznia 2010

Inka trail cz 1






Dzien pierwszy
Pobudka 5.30, o 6.00 wyjezdzamy z hostelu. Opiekunem naszej grupy jest Niko. Wsiadamy do autokaru i jedziemy jakies 2 godz. Po drodze zatrzymujemy sie tylko zeby zabrac sprzet. Ok 9 dojezdzamy do malego miasteczka w ktorym zjadamy szybkie sniadanie. Zaraz po zlozeniu zamowienia na kanapke i kawe orientuje sie ze tragarze i opiekunowie zjadaja cos w rodzaju olbrzymiego obiadu wiec domawiam omleta;) po sniadaniu w ostatnim cywilizowanym punkcie naszego treku znow wsiadamy w autokar i malymi kretymi drogami dojezdzamy do pierwszego punku kontrolnego- tu zaczyna sie nasza przygoda:) przytroczyc maty, wysmarowac sie filtrem (bo teraz juz uwazamy), plecaki na plecy i przed nami 11 km trasy. Na odprawie powiedziano nam ze pierwszy dzien jest najlatwiejszy bo czesto droga jest plaska ale szybko zdazylismy sie przekonac ze nie jest tak plaska jak bysmy sobie tego zyczyli... W dodatku okazuje sie ze nasze plecaki na prawde zaczynaja ciazyc - pan od ktorego wypozyczalismy spiwory stwierdzil ze plecaki ktore mamy sa za male poniewaz trzeba miec wszystko wewnatrz aby zlapac lepszy balans i wtedy nawet 3-4 kg wiecej nie przeszkadzaja. Wiec zapakowalismy sie do duzego + malego plecaka Marcina. No i w drodze okazalo ze ze te 3-4 kg wiecej to jednak masakra. W dodatku praktyczne cala reszta grupy zapakowana byla w male plecaczki i na dobre im to wyszlo. Coz madry Polak po szkodzie.
Natomiast sama trasa miala przepiekne widoki. Zielone zbocza gor na ktorych pasa sie dzikie krowy i lamy. Gdzie niegdzie tradycyjne gospodarswto, ludzie w swoich kolorowych ludowych strojach. Zobaczylismy tez pierwsze Inkaskie ruiny a poniewaz jestesmy jedynymi nie hiszpansko jezycznymi w grupie Niko staje sie naszym prywatnym przewodnikiem:) W dodatku dopisala nam pogoda i praktycznie caly czas swiecilo slonce. Do obozowiska dotarlismy ok 14.00. Czekal juz na nas 2 osobowy namiot, rozbity na soczystej trawie tuz obok rzeki ktora cala noc szemrala nam do snu. O 18 zostalismy zwolani na kolacje. Nasza grupa liczy ok 11 os + 2 przewodnikow i wszyscy procz nas mowia wlasciwie wylacznie po hiszpansku wiec niestety nie mozemy uczestniczyc w wieczornych dyskusjach... Po cieplej kolacji jak zwykle popitej mate de koka mamy ktotki briefing na kolejny dzien i ok. 20 kladziemy sie spac.
Dzien drugi
Pobudka 5.00, sniadanie 5.30 (pijemy jakis dziwny kleik na mleku ktory jak nam tlumacza jest wysoko energetyczny a to ma byc nam bardzo potrzebne dzisiaj), szybkie mycie zebow w rwacej rzece i o 6.00 wyruszamy. Drugi dzien podobniez jest najgorszy. Mamy do pokonania 12 km  z czego 5 to wejscie pod gore po schodach na wysokosc 4215mnpm. 8 godzin marszu- 5 godzin nieustannie pod gore. Decydujemy sie na oddanie duzego plecaka tragarzowi za jedyne 80 soli (to zreszta rekomenduje nam Niko). Wode przekaski i najpotrzebniejsze rzeczy pakujemy w maly plecak. Od razu wzielismy tez tabletki na chorobe wysokogorska i to chyba nas uratowalo. Wyruszamy. Juz pierwsze km sa ciezkie, miesnie zmeczone po wczorajszej drodze (oraz po 2 tygodniach biegania po Limie, Nazka, Arequipe i Cuzco). Wspieramy sie na naszych kijkach i powoli poruszamy sie do przodu. Co jakis czas robimy przystanek na picie i odsapniecie bo niestety powietrza jest coraz mniej i dostajemy zadyszki. Za nami pierwszy punkt odpoczynkowy a przed nami najgorszy fragment: schody, schody i jeszcze raz schody na wysokosci ponad 4000 mnpm. Co kilka metrow trzeba sie zatrzymywac zeby zlapac oddech. Kiedy widzimy cel   w odczuciach przeplata sie radosc i rezygnacja ze to jeszcze tak daleko. Poruszamy sie powoli i mozolne ale w koncu po 5 godzinach docieramy na szczyt. Radosci nie ma konca:) walimy sie na trawe i akurat wychodzi slonce. Pelna radosc... Za kazdym razem gdy ktos dotrze na gore reszta osob wiwatuje. Usmiechow nie ma konca. Odrazu tak jak reszta osob robimy sobie pamiatkowe zdjecia i oddajemy sie blogiemu odpoczynkowi. Po 20 min czas zakonczyc relaks poniewaz przed nami kolejne 2 godz marszu - tym razem zchodzenie w dol po stromym zboczu. W dodatku zaczyna padac deszcz co dodatkowo utrudnia marsz. A zmeczone nogi powoli odmawiaja posluszenstwa. 
Ok. 14 docieramy do obozowiska, kladziemy sie w namiocie i z takiej wygodnej perspektywy ogladamy gory. Reszta jak dzien wczesniej.... 15.00 herbatka i przekaski, 18.30 kacja i brifing, 20.00 wszyscy ida spac:)
cdn..... 

Zyjemy zgodnie z planem

Prosze wiec nie budzic nas telefonami i smsami - szczegolnie, ze nie bedzie to mozliwe z powodu wyladowania w nich baterii podczas piekielnej wycieczki.

sobota, 16 stycznia 2010

Cuzco nadal w deszczu





Dzisiejszy dzien spedzilismy na ogladaniu atrakcji w okolicach Cuzco.
Odwiedzilismy tarasy solne i maray czyli jak twierdza archeolodzy
inkaskie pola eksperymentalne (ideane okregi roznej srednicy i na
roznych poziomach na ktorych uprawiali rosliny). Dowiedzielismy sie
tez jaka droge przechodzi welna od grzbietu lamy az po sweterki w
naszych szafach i to wszystko w absolutnie tradycyjny sposob. No i
najwazniejsze... przygotowujemy sie psychicznie i ekwipunkowo na inka
trail. 4 dni pod namiotami, bez dostepu do wody i pradu, za to w
deszczu bo jest tu pora deszczowa. Drugiego dnia podejscie na
4200mnpm.... Wyruszamy jutro o 6.00 takze kolejnych wiesci blogowych
spodziewajcie sie nie wczesniej niz 19-20.01:)

piątek, 15 stycznia 2010

Zimno wrrr



> Po 11 godz w autokarze dotarlismy do Cusco a tu zimno i deszcz.....
> (rano bylo z 5 stopni).
> Na stacji zlowil nas przesympatyczny pan taksowkarz ktory jak sie
> okazalo po dotarciu do samochodu taksowkarzem jest samozwanczym (a
> czytalo sie zeby kozystac tylko z zoltych taksowek bo sa bezpieczne)
> w dodatku jezdzi starym vw garbusem co przy wielkosci naszych bagazy
> a w szczegolnosci Marcina olbrzymiego plecaka z niewiadomoczym
> okazalo sie dosc zabawne;)
> Pan w hostelu od razu poinformowal nas ze Cusco lezy wysoko (tym
> razem w przewodniku nie napisali na jakiej wysokosci - moze to i
> lepiej przynajmniej w blad nie wprowadzaja) i radzi nam ograniczac
> wysilek i picie alkoholu (wieczorem Marcin postanowil sprawdzic jak
> sie bedzie czul po piwie... zawsze na przekor;). Zostalismy
> natomiast od razu poczestowani mate de coca ktora miala nam pomoc
> zniec wysokosc i chyba zadzialala bo procz lekkiej zadyszki przy
> podchodzeniu pod gore -a nasz hostel jest dosc wyskoko w stosunku do
> placu glownego- czulismy sie dosc dobrze.
> Miasteczko jest dosc ladne, mnostwo budynkow ma pieknie zdobione
> balkony, w podworkach pochowane sa knajpki. Tyle ze wlasciwie caly
> czas pada.... I to pada tak ze nie chce sie nosa za drzwi wystawiac
> a tu przeciec trzeba zwiedzac;) Na jutro mamy juz zaplanowany tour,
> no i pojawil sie czlowiek od Inca Trail ktory opowiedzial co nas tam
> czeka az sama nie moge uwierzyc ze sie zdecydowalismy na 4 dniowy
> treking i jeszcze tyle za to placimy.... ale o tym jak juz bedziemy
> po...
>
>

Colca Kanion





Pobudka 2.00, piec godzin w autokarze. Po drodze ogladalismy piekne
widoki z tarasami wyzlobionymi w skalach i male wioski ktorych
mieszkancy nadal nosza tradycyjne kolorowe stroje az w koncu
dojechalismy nad kanion. W miejscu gdzie sie zatrzymalismy stala juz
grupa turystow wpatrujacych sie w latajace w oddali kondory. Gory w
czesci zasnute byly mgla i ich wieszcholki wygladaly jak zawieszone na
niebie. Kiedy siedzielismy na murku skierowani w strone urwiska
mielismy niesamowite uczucie ogromnej przestrzeni, troche jakby sie
latalo a jednoczesnie fantastycznego spokoju a zeby tego bylo malo
jeden z wielkich ptakow (najwiekszy latajacy ptak na swiecie)
przelecial ponizej w calkiej nieduzej odleglosci od nas:)
Kolejnym milym punktem dnia bylo moczenie tylkow w goracych zrodlach
co po calym dniu jazdy pozwolilo nam sie troche zrelaksowac.
Relaks jednak nietrwal zbyt dlugo poniewaz trzeba bylo wracac... W
dodatku dala nam sie we znaki choroba wysokogorska (najwyzszy punkt
przez ktory przejezdzalismy byl polozony 4808mnpm) wiec straszliwie
bolaly nas glowy a ja dolozylam do tego chorobe lokomocyjna (na tak
kretych drozkach i po tylu godzinach jazdy chyba wiekszosc osob jej
doswiadczyla). Droga dodatkowo sie wydluzyla poniewaz zastaly nas
takie mgly ze nie bylo widac drogi (a drogi byly krete, waskie i przy
urwiskach). Na koniec trasy wycieczke umilily nam stada dzikich vicumi
(cos podobnego do lamy:) ciekawostka jest ze welna tych zwierzat jest
najdrozsza ze wszyskich. W sklepach widzielimy plaszcz z welny vicumi
za 18.000 soli czy szal za 2.600 soli (1 sola to mniej wiecej 1 zl)...
Do Arequipy dotarlismy ok 18.30 kompletnie wykonczeni a juz o 20.30
mielismy autobus do Cusco...